Tak długo wałkują ten temat, że oczekiwania mogą prezorsnąć rzeczywistość i gra przejdzie bez echa. zoabczymy
Jest to kontynuacja opowiadania, którego pierwszą część można przeczytać tutaj.
W drodze powrotnej widział już oznaki społecznego przystosowania do panującej sytuacji – ludzie nawet nie trzymali się już chodników. Wszyscy szli całą szerokością czteropasmówki. Czemu by nie? Ktoś by ich miał potrącić? Część szła w kierunku centrum, część stamtąd wracała. Powracający na blokowiska byli zresztą nieźle obładowani najprzeróżniejszymi artykułami spożywczymi. O dziwo były to produkty ‘marki’ dużej sieci supermarketów. Mariusz nie podejrzewał, aby tego rodzaju sklepy były dziś otwarte – nie działają kasy, nie ma oświetlenia, system telewizji przemysłowej też nie działa. Wszystko wskazywało na to, że rozpoczęła się społeczna ekspropriacja dóbr wszelakich. Społeczeństwo jest przynajmniej na tyle rozgarnięte, że kradnie żywność zamiast elektroniki. Widział jednak wiele osób, które w trakcie grabieży musiały nie zwrócić uwagi na możliwość przechowywania pewnych produktów mając na względzie brak prądu, a przez to bezużyteczność lodówek. Gość niosący dwie zgrzewki mleka w stu procentach nie był klasowym bystrzakiem. Co ciekawe – jednostkami najlepiej przystosowanymi w obecnej sytuacji okazali się złomiarze wyposażeni we wszelkiego rodzaju ręczne wózeczki i pseudoriksze. Sporo osób pchało też marketowe wózki, ale ich małe kółeczka skutecznie utrudniały poruszanie się w świecie księżycowych dróg i wysokich krawężników.
Mariusz sam zaczął się zastanawiać nad możliwością małego szabru, wciąż jednak frapowała go kwestia przejściowości obecnej sytuacji. A prościej – czy warto nakraść się do granic przyzwoitości, gdy może okazać się, że za parę dni wszystko wróci do normy? Z czym oczywiście wiąże się wtedy perspektywa opalania się w kratkę przez co najmniej kilka najbliższych miesięcy. Z drugiej strony grabież zdaje się być powszechna. Poza tym lepiej przesiedzieć kilka miesięcy w pierdlu niż zdechnąć z głodu i pragnienia, gdyby jednak miało się okazać, że na poprawę sytuacji trzeba będzie czekać dłużej. W dodatku nie do końca chciało mu się wierzyć w zapewnienia Gruszki co do rozdzielania wody i żywności – urzędnicza arogancja i biurokracja potrafią spierdolić nawet najprostsze rzeczy jak przetarg na kostkę brukową, a co dopiero będą w stanie zrobić z rzeczą tak istotną dla funkcjonowania Miasta jak utrzymanie przy życiu jego mieszkańców? Gruszka sam wszystkiego nie przepchnie, nie ma mowy. A więc grabież, albo śmierć głodowa. Nie może jednak działać sam, koniecznością jest zebranie konserw i wody w dużych ilościach – są to jednak produkty cokolwiek ciężkie i nieporęczne. W dodatku samotne plądrowanie sklepu lub hurtowni może skończyć się bardzo szybko i bardzo źle. No i trzeba dobrze wybrać cel. Z zamyślenia wyrwała go wrzawa pod blokiem. Nawet nie zauważył, że dotarł już na miejsce.
– To jakieś pierdolenie! Jutro będzie po sprawie! Komitetów mu się zachciewa! – krzyczał młody chłopak. Mariusz kojarzył go z… no w każdym razie skądś go kojarzył. Na pewno mieszkał w tym samym bloku, ale w której klatce? Nieważne.
– Niech pan zaczeka, to jest niezwykle ważne abyśmy tu się wszyscy proszę pana rozmówili.
– Ty mi tu nie ‘panuj’. O niczym się nie będziemy rozmówiać.
Kurwa… co za inteligenci…
– Dzień dobry – powiedział stanowczo Mariusz, niejako urywając dotychczasową wymianę zdań – O co się rozchodzi?
– Dziadydze się komunizm marzy – zaczął młody, a kilka osób za nim zaczęło przytakiwać i kiwać głowami. Dajcie ludziom wystarczająco głośnego kretyna, a pójdą za nim wszędzie – Nim się obejrzymy…
– Panie! Ja sobie proszę pana wypraszam! Żaden komunizm, tylko proszę pana komitet mieszkańców! – przerwał mu szpakowaty mężczyzna w okolicach sześćdziesiątki.
– Jesteś czerwona hołota człowieku!
– Hołota?! Ja tu proszę pana staram się żeby porządek jakiś proszę pana był!
– Proszę pana, proszę pana – przedrzeźniał go młody – jaki porządek?! Widziałeś człowieku co zrobili ze sklepem?! Każdy sobie rzepkę skrobie. Jutro wejdzie policja i wojsko i będzie spokój! – były to nawet całkiem zabawne słowa biorąc pod uwagę, że młody był ubrany w bluzę z wielkim nadrukiem „JP 100%”.
Mariusz po cichu westchnął.
– Spokój! Obaj!
– Człowieku nie będziesz mi mó…
– Milcz jak do mnie mówisz – Mariusz obrócił się do młodego – Byłeś w okolicach centrum? Widziałeś co się dzieje? Nie? To morda w kubeł i nie przeszkadzaj w rozmowie starszym.
– Bardzo dobrze pan mu powiedział proszę pana!
– Pan też się na moment zamknie – widząc, że opanował sytuację i skupił na sobie wzrok zebranych rozpoczął właściwy temat – Wracam właśnie z magistratu. Kompletnie nie wiedzą co jest przyczyną obecnej sytuacji…
– To mnie nie dziwi… – wyrwało się komuś z tłumu. Wystarczyło jednak tylko jedno spojrzenie Mariusza – Okej, nie przerywam – ma nad nimi kontrolę.
– A więc nie wiedzą co jest przyczyną. Nie wiedzą jak długo to wszystko potrwa, starają się opracować plan dystrybucji jedzenia i wody – zrobił pauzę i spojrzał po wszystkich – ale zanim to zrobią minie pewnie sporo czasu.
– A więc co proponujesz?
– Właśnie. Do czego pan pijesz?
– Musimy zdobyć zapasy jedzenia i wody, to raz. Dwa, musimy sprawdzić jak wygląda stan przetworów w piwnicach. Wiele osób robi dżemy, ogórki kiszone i tym podobne –na pewno okażą się przydatne.
– Moment! – krzyknęła jedna z kobiet – odpieprz się pan od moich ogórków!
– Dokładnie! Nie chcesz pan jeść jej ogórków – przytaknął szyderczo facet, chyba jej mąż – Sraczki idzie od nich dostać.
– Z taką argumentacją trudno się kłócić – żachnął się Mariusz – Pani ogórki zostawimy w spokoju, nie ma obawy – kobieta jakoś wcale nie wyglądała na zadowoloną z tego faktu – Dobra, żarty żartami, ale mamy przed sobą potencjalnie kilka, może kilkanaście ciężkich dni, a przetwory w dalszej perspektywie będą naprawdę przydatne. Jeszcze jedna ważna sprawa: utworzymy straż.
– Straż?
– A po co mu straż?
– Pogięło faceta.
– To jakieś bzdury.
– Co się stało w osiedlowym sklepie? – Mariusz wskazał tłumowi wybite szyby małego ‘spożywczaka’.
– Więc – zaczął młody – przyszli jacyś goście, wybili szyby, zabrali co chcieli i poszli.
– Dobrze, że niedziela była! Gdyby tak mój Heniek za ladą stał, to przecież by go jeszcze ubili!
– No więc właśnie. Musimy utworzyć straż. Policja nie może się zorganizować, nie mają nawet kontaktu między poszczególnymi patrolami. No i niech mi ktoś powie jak ich w razie potrzeby wezwać? Co? Znaki dymne będziemy puszczać? – Mariusz widział, że ludzie zaczynają powoli rozumieć powagę sytuacji.
Drzwi klatki otworzyły się – Łukasz próbował wytargać z piwnicy małą przyczepkę rowerową. Gośka oświetlała mu schody pseudogórniczą lampą naftową.
– O, siema Mariusz. Byłem prawie pewien, że to ty.
– Skąd ta pewność?
– Tłum buraków się zamknął.
Odezwało się kilka naburmuszonych głosów.
– Cisza! – rzucił komendę Mariusz – Łukasz, skąd masz taki patent?
– Pożyczyłem kiedyś od kolegi…
– Pożyczyłeś?
– Nie wnikaj. Grunt, że jest.
– To mój wózek chuju! – krzyknął jakiś dziadek wciśnięty między ludzi.
– Rzeczywiście pożyczyłeś.
– Takie czasy – wzruszył ramionami uśmiechając się – Niech pan się nie martwi, kiedyś zwrócę, a teraz się przyda.
– Do piwnicy mi się włamał szczeniak jeden…
– Stan wyższej konieczności – skwitował Mariusz – ale w ten sposób pomoże pan wszystkim. Także sobie.
– A idź się wypałuj…
– Dobra, słuchaj Łukasz. Potrzebujemy planu.
– Racja, dzień już się kończy, a szwędanie się po nocy nie będzie dziś chyba najlepszym pomysłem.
– Dziś już wiele nie zwojujemy, ale przede wszystkim musimy zwieźć możliwie największą ilość wody. Każdy coś tam jeszcze ma w lodówce, więc nikt głodny nie będzie.
– Dokładnie, to temat na jutro, ale znam dobre miejsce. Hurtownia z artykułami spożywczymi. Całkiem niedaleko. Będzie i jedzenie i woda.
– Myślisz, że jeszcze jej nie rozgrabili?
– Nie. Napad na nasz sklep to pojedyncza rzecz. Ludzie raczej skupili się w centrum.
– Okej, ale weźmy ze sobą jeszcze ze czterech chłopaków.
Mariusz rozglądnął się po tłumie zebranych. Nawet nie pytał o ochotników – takie rzeczy to tylko w amerykańskich filmach. Tutaj napotkałby tylko jęczenie, wzrok wbity w glebę i może jakieś ciche „pierdol się”.
– Dobra. Ty, ty, ty i ty – wyciągnął ich po kolei z tłumu – idziecie z nami. Reszta zostaje tutaj. Gośka!
Gosia do tej pory stała na uboczu. Po co się miała wpieprzać?
– Tak?
– Zorganizuj kilka osób do sprawdzenia zapasów w piwnicach. Masz więcej takich lamp? – Mariusz kiwnął głową w kierunku lampy naftowej.
– Nie, tylko tą. Może inni mają. Wypytam.
– Dobra, ale spiesz się. Spróbuj też skombinować zapas nafty. W razie czego mamy też benzynę w bakach samochodów, ale nie wiem czy to dobry pomysł.
– Mariusz, dowiedziałeś się czegoś?
– Nie. Nic nie wiedzą. Musimy sobie radzić – spojrzał na młodego – Ty!
– Ja?
– Nie, twój stary. Do mnie!
Młody podszedł niechętnie.
– Znasz tu trochę młodych chłopaczków?
– No…
– Zbierz ich. Utworzycie coś na kształt straży. Macie pilnować wejść do bloku i piwnic.
– Ale…
– Tylko mają być konkretni goście, tacy co w ryj mogą dać.
– No okej, ale…
– To jest Gosia. Dogadaj się z nią i spróbujcie zdobyć jak najwięcej świeczek, lamp naftowych i tego typu badziewia. Musicie pilnować wejść przez całą noc.
– Ziomek, kurwa…
– Nie jestem twój ziomek. Rób co mówię. Warta. Całą noc. Tylko porządne chłopaki z pierdolnięciem. Postaramy się wrócić przed zmrokiem, do tego czasu masz już być zorganizowany. – z takimi gośćmi trzeba krótko i na temat.
Wyruszyli w szóstkę w kierunku hurtowni. On i Łukasz szli przodem wymieniając się przy ciągnięciu przyczepki. Mariusz nie podejrzewał, żeby już tej nocy miało dochodzić do napadów – ludzie wciąż starają się ogarnąć sytuację. Część na pewno jeszcze liczy na to, że to tylko dzisiejszy dzień jest taki popieprzony. To się jednak szybko zmieni. Starał się już w tej chwili planować kilka dni naprzód, ale nawet nie wiedział czego się spodziewać. Nawet nie poczuł kiedy zszedł z niego kac.
– Proszę pana – podszedł do niego jeden z chłopaczków, których wybrał na ekspedycję.
– Mariusz.
– Tomek.
Podali sobie dłonie. Pewny, solidny uścisk. To był dobry wybór. Chłopak jest młody, chyba student, ale już na pierwszy rzut oka widać, że w razie potrzeby będzie umiał dobrze kombinować.
– Panie Mariuszu, bo ja chciałem…
– Wystarczy Mariusz.
– Tak… eee… Mariusz, słuchaj bo tak się zastanawiałem.
– I co ci z tego zastanawiania wyszło?
– Czy my idziemy kraść?
– Nie, idziemy tylko zmienić stosunek własności kilku zgrzewek wody mineralnej.
– Czyli kraść.
– Być może. Ja tego nie powiedziałem.
– To dobrze. Tam pod blokiem w ogóle nie potrafili dojść do ładu zanim się pan nie pojawił.
No proszę – pomyślał Mariusz – ktoś tu jednak myśli i docenia jego wkład w rozwój społeczny.
– Już mówiłem. Żaden ‘pan’, po prostu Mariusz. Dzięki.
– Jeżeli tylko coś trzeba zrobić, mów od razu.
– Będę pamiętał. I nie martw się – roboty nie zabraknie.
– Byłem rano na dworcu. To jakaś tragedia.
– Wiem, też tam byłem.
– Roznieśli kijami i słupkami patrol policji.
– A więc jednak. Ja się wtedy stamtąd zabrałem – Mariusz zamyślił się – A nie wiesz przypadkiem co się z nimi stało? Znaczy z policjantami.
– Sponiewierali ich dosyć mocno, ale zdołali uciec. Żule zabrały im co się dało: pałki, kajdanki.
– A broń?
– Chyba nie. Chyba nie mieli broni palnej. Tylko tasery. Widziałem, że kilku gości je sobie wyrywało z rąk.
– Chociaż tyle. W obliczu ostatnich wypadków myślę, że tasery mogą nie działać. Ale strach pomyśleć co te bydlaki by zrobiły gdyby położyły łapy na prawdziwych spluwach.
– Bez nich też wcale bezbronni nie są.
– Fakt.
Resztę drogi przeszli w milczeniu. Po drodze mijali wiele grupek kierujących się do centrum. Łukasz miał rację – każdy starał się mimo wszystko nie nasrać we własne gniazdo. Rabunek w pobliżu centrum dawał namiastkę anonimowości. I przy okazji społecznie potwierdzał rację złodziejskiego procederu – wszyscy kradną, więc ja też. Problem w tym, że grabież która rozpoczęła się już wiele godzin temu, musiała porządnie uszczuplić zasoby marketów, wkrótce hamulce znikną. Oby Gruszka szybko opracował swój plan… Z drugiej strony, czy Miasto posiadało jakieś awaryjne rezerwy żywności? Przecież zimna wojna skończyła się trzy dekady temu. Najprawdopodobniej cały plan opierał się właśnie na wykupieniu zapasów z marketów i rozdanie ich w ‘zorganizowany’ sposób. Gruszka musi mieć naprawdę przejebany dzień. Co do wody, to miał tylko nadzieję, że ktoś pójdzie po rozum do głowy i zdecyduje się uruchomić stare miejskie pompy ciśnieniowe. Nie potrzebują prądu do działania, a przynajmniej przez jakiś czas uda się dostarczać wodę dla mieszkańców – nie ważne jakiej by ona była jakości. Niestety liczenie na urzędniczą inwencję w tym temacie to jak marzenie o ratunku od supermana. W tym momencie zdał sobie sprawę z tego, że brak wody oznacza też problemy z sanitariatem.
– Pięknie, kurwa… jeszcze tylko kopania latryn na podwórku nam brakowało…
Z zamyślenia wyrwał go Łukasz.
– To tutaj – wskazał duży budynek magazynowy.
– Musimy działać szybko, zaraz będzie ciemno jak w dupie.
Wokół hurtowni kręciło się raptem kilka osób. Okoliczni pewnie sami zaczęli się zastanawiać nad możliwością szybszego uzupełnienia prowiantu. Duże, opuszczane drzwi roletowe z PVC nawet nie drgnęły. O sforsowaniu pozostałych drzwi – solidnych i okutych stalowymi płytkami i śrubami – można było z góry zapomnieć.
– To co robimy? – spytał Tomek.
– Jak to „co”? Nie przyszliśmy zwiedzać. Jest takie powiedzenie starożytnych radzieckich Indian: jak nie drzwiami to oknem.
Okna były wprawdzie wysoko, ale wystarczyło przesunąć pod nie kontener na śmieci. Były one również na tyle duże, że człowiek spokojnie się przez nie przeciśnie, nie mówiąc już o podawaniu przez nie towaru.
– Ktoś na ochotnika? Łukasz?
– Znaczy co? Buchnąłem wózek dziadkowi, to znaczy, że mam już doświadczenie?
– Mówiłeś, że pożyczyłeś. Dobra, kurwa, sam to zrobię.
Mariusz podniósł najbliższy kamień i wybił szybę. Następnie owinął rękę szmatami wyciągniętymi z przyczepki i zajął się czyszczeniem ramy ze szkła.
– Tylko pilnujcie, żeby nikt się tu nie zbliżał.
– Rób swoje, my zrobimy swoje – ponaglał go Łukasz.
– Spróbuję otworzyć drzwi od środka.
Po czym Mariusz wspiął się do wnętrza hurtowni. Miał szczęście – za oknem stały regały, po których bez problemu można było zejść na dół. Porządnie przytwierdzone do ścian i sufitu, więc nie było niebezpieczeństwa, że odkryje sens hasła „lotem bliżej”. W środku panował półmrok, musiał dać sobie chwilę by oczy przyzwyczaiły się do nowych warunków.
– Chwalmy pana – powiedział do siebie po cichu.
Wokół, regały aż uginały się od wszelkiej maści towaru. Było tu wszystko czego tylko można było chcieć: woda, konserwy, pakowane próżniowo warzywa, przekąski – dosłownie pełny komplet. Mariusz zaczął żałować, że nie wziął ze sobą więcej osób, albo że nie poszukali z Łukaszem drugiego wózeczka – na pewno coś by się jeszcze znalazło. Sądził, że w samej hurtowni będzie coś co ułatwi transport, ale nie zauważył niczego oprócz niskich, nieporęcznych paleciaków. Bał się, że jutro może już nie być po co wracać. Podchodził do kolejnych drzwi, ale żadnych nie dało się otworzyć bez klucza. Trudno. Będzie podawał rzeczy przez okno. Zawoła jeszcze jednego z chłopaków, żeby tu wlazł i mu pomógł. Najpierw jednak sięgnął po pierwszą zgrzewkę wody.
– Masz problem – powiedział ktoś niskim, opanowanym głosem. Zbliżał się powoli z głębi magazynu.
– Ja…
– „…jestem jebanym złodziejem”. Nazywajmy rzeczy po imieniu.
Ciąg dalszy, część #3 (ostatnia) tutaj.