Tak długo wałkują ten temat, że oczekiwania mogą prezorsnąć rzeczywistość i gra przejdzie bez echa. zoabczymy
Jest to kontynuacja opowiadania, którego pierwszą część można przeczytać tuta, drugą część tutaj.
Mariusz wpatrywał się w mrok, ale widział tylko niewyraźny obrys tego człowieka. Oczy jeszcze nie przywykły do ciemności.
– Słuchaj – zaczął Mariusz – nic do ciebie nie mam. Potrzebujemy tylko wody i może kilku konserw – specjalnie położył nacisk na „potrzebujemy”, niech gość wie, że przewaga liczebna jest po stronie ‘gości’. Choć w sumie wcale takiej pewności nie miał.
– Gówno mnie obchodzą twoje problemy. Zostaw to i wypierdalaj.
– Jak mi nie dasz, to sam sobie wezmę.
– Grozisz mi chujku?!
– Mamy przewagę.
Gość wyciągnął zza pleców coś, co wyglądało jak pokaźnych rozmiarów klucz francuski.
– Najpierw rozpierdolę ci łeb. Potem, będę robił to samo każdemu, kto spróbuje tu wleźć przez to okno – chłód i opanowanie w głosie tego człowieka wcale nie odpowiadały Mariuszowi. Facet nie żartował.
– Okej, dobra. Źle zaczęliśmy znajomość.
– Nie zaczynamy żadnej znajomości. Wypierdalasz w podskokach.
– Potrzebujemy tej wody. Możemy się jakoś dogadać.
– Próbujesz mnie okraść, grozisz mi, a teraz chcesz się „dogadać”?!
– Na pewno możemy coś wymyślić. Chłopaki – krzyknął w kierunku okna, cały czas patrzył jednak w kierunku obcego, nie chciał go prowokować – macie jakieś pieniądze przy sobie?!
– Po co mi wasze pieniądze? Jutro, najdalej pojutrze, nie będą już nic warte. Ja mam wszystko, a wy macie gówno.
Na zewnątrz było słychać jakieś poruszenie. Łukasz z chłopakami pewnie kombinują co się mogło wydarzyć w środku.
– Facet, jak myślisz? Jak długo tu wytrzymasz?
– Dłużej niż ty.
– Przyjdzie tu więcej takich jak my. I będą mniej ugodowi. Prędzej, czy później i tak będziesz musiał stąd uciekać i zostawić to wszystko. A my mamy rodziny, które potrzebują…
– Nie próbuj mnie brać na współczucie! – gość zrobił krok naprzód.
– Dobra, rozumiem. Mam spierdalać.
– Dokładnie.
– Jaką mam gwarancję, że nie zmaltretujesz mi nerek tym ustrojstwem, gdy będę się wspinał?
– Żadną. – kolejny krok naprzód.
Nagle, z drugiej części magazynu, dobiegł ich dźwięk tłuczonej szyby. Łukasz pewnie ruszył na ratunek.
– O wy skurwysyny! – facet ruszył na Mariusza wymachując groźnie żelastwem.
Mariusz nigdy nie był specjalnym fanem sportów walki. Tak naprawdę tłukł się może ze trzy, a może cztery razy w życiu. A już na pewno nie chciał sprawdzać co z jego twarzy zostanie po uderzeniu kilku-(kilkunastu-?) kilogramowym narzędziem. Był za to niezłym biegaczem. Zaczął uciekać.
– Dopadnę cię chuju! Zatłukę! Ubiję jak psa!
Mariusz starał się zrzucać za sobą z półek produkty, żeby spowolnić napastnika. Nagle poczuł silny ból na plecach. Upadł. Koleś musiał rzucić w niego tym cholernym kluczem.
– Mam cię! Swołocz! Rozpierdolę ci ry… – nie dokończył, bo w tym samym momencie zza rogu wypadł na niego Łukasz. Wypadł to mało powiedziane. Rzucił się na niego całym ciałem wbijając zawodnika w ścianę. Zaczął go okładać pięściami.
– I co teraz?! Coś mówiłeś?! Taki jesteś chachar?! – Łukasz nie przestawał go bić.
– Wystarczy! – krzyknął Mariusz – Do kurwy nędzy! Wystarczy mu! Chcesz go zabić?!
– On nie widział przeszkód!
– Łukasz! Kurwa mać! Tyle!
Mariusz wstał i siłą zdjął kolegę ze swojego niedoszłego oprawcy.
– Widzisz. To tylko cieć. – pod ścianą leżał półprzytomny starszy facet w uniformie lokalnej agencji ochrony – Trochę za bardzo wczuł się w rolę.
– Trochę za bardzo?! Trochę?! Człowieku! On zamordował dwóch pracowników magazynu!
– Co?!
– Mówię ci. Wlazłem przez okno w biurze. Leży tam dwóch gości z roztrzaskanymi czaszkami! Ten psychol ich zabił!
– Kurwa… – Mariusz rozejrzał się wokoło. Na stole leżały długie i grube trytki. Wziął jedną z nich – Odwróć go. Zepnę mu ręce.
– Tym?
– A masz kajdanki? Z tego się nie uwolni – odwrócili ochroniarza i spięli mu ręce. Mariusz zacisnął trytkę bardzo mocno, nie chciał ryzykować.
– Oooo… – facet zajęczał.
– Budzi się.
– Co wy… kurwa… co jest?
– Wyjaśnisz mi co tu jest grane?
– Co… a ty… już cię miałem…
– Tak jak tych gości w biurze? – spytał Łukasz.
– Hehe… różnica zdań…
– Więc? Siedzisz tu sobie z trupami?
– Koledzy… tu przyjdą… mieliśmy wszystko wziąć dla siebie.
– No to wam nie wyszło.
– Znajdą was… skurwysyny… wypierdalać…
Mariusz odciągnął Łukasza na bok.
– I co teraz? Myślisz, że mówi prawdę?
– Nie chcę się przekonywać. Musiałby mieć wielu kolegów żeby to wszystko stąd wytargać.
– Zbierajmy co potrzeba i spadamy. Przeszukaj go. Na bank ma klucze.
Otworzyli drzwi i wpuścili czekających w napięciu chłopaków. Na zewnątrz kręciło się coraz więcej osób. Ponownie zamknęli budynek na cztery spusty – nie chcieli ryzykować nagłego pojawienia się znajomych ochroniarza. Czym prędzej zebrali wszystkie potrzebne produkty. Wózek okazał się bardzo pomocny.
– To chyba wystarczy – Mariusz przeglądnął zawartość wózka i „podręcznego bagażu” – Zwijamy się.
– A co z psycholem? – spytał Łukasz.
– Nazwij mnie tak jeszcze raz…
– To co mi zrobisz?
– Dobra, chłopaki wychodźcie już. Zaraz do was przyjdziemy. Tomek.
– Tak?
– Masz klucze. Zaczekajcie na nas, ale starajcie się nie zwracać na siebie uwagi.
– Z tym wszystkim na wózku to będzie trudne.
– Nie mędrkuj.
Zostali już tylko we trójkę.
– Nie zostawimy go tak – stwierdził Mariusz.
– Zatłuczmy gnoja. Nikt nie będzie tęsknił.
– Może i nie, ale nie warto.
– Dokładnie – włączył się ochroniarz – dajcie żyć. Nic wam nie zrobię. Macie co chcecie, każdy idzie w swoją stronę i wszyscy są szczęśliwi.
– Morda w kubeł psycholu! Mariusz, ten śmieć zabił dwóch ludzi!
– Wiem… ale zabijać go? Wiesz, co innego kradzież, co innego morderstwo. Zepniemy mu trytką nogi, nie polezie za nami. Nic nam już nie zrobi.
– Właśnie, właśnie – potwierdził radośnie ochroniarz.
– Co ci mówiłem?! Morda w kubeł! – facet się uspokoił – Mariusz, prędzej czy później ktoś mu to cholerstwo rozetnie, a wtedy ten ciul znowu kogoś ubije. Chcesz mieć to na sumieniu?
– Nie chcę mieć jego na sumieniu.
– Wiesz co? Pierdolę. Nie musisz. Sam go zatłukę.
– Łukasz, do ciężkiej cholery, nie minął nawet jeden dzień tego bajzlu, a ty już się czujesz na tyle bezkarnie, żeby zamordować jakiegoś kretyna?!
– Sam mówiłeś, że nie zanosi się na szybką poprawę.
– Ale nie jestem pewien! Skąd mam to wiedzieć?! Stary, mówisz o morderstwie!
– Mariusz… Wyjdź.
– Kurwa! Posłuchaj się!
– Wyjdź!
A więc decyzja już zapadła. Mariusz czuł się tak jakby oddał cząstkę człowieczeństwa. Początkowo nawet bawiła go myśl o przemierzaniu Miasta niczym stalker w opowiadaniu braci Strugackich. Wiedział, że nie będzie kolorowo, ale jednak nie przyjmował do wiadomości, że ludzie staną się kompletnymi świniami w ciągu zaledwie jednego dnia. Przecież niczego nikomu jeszcze nie brakowało! To tak jakby sama myśl o nadchodzących brakach napędzała narastające skurwysyństwo. Wyszedł, nie chciał w tym uczestniczyć. To nawet nie jest morderstwo – to zwykła egzekucja. W pewnym sensie rozumiał Łukasza. To nie tak, że się z nim absolutnie nie zgadzał, że nie dostrzegał wszystkich niebezpieczeństw związanych z wypuszczeniem tego człowieka na wolność… po prostu nie sądził, że zostanie postawiony w takiej sytuacji już pierwszego dnia.
Drzwi zamknęły się za Mariuszem. Tam za sobą zostawił jakby równoległy świat. Z wnętrza słychać było tylko stłumiony krzyk. Naprawdę krótki.
– Chociaż tyle – pomyślał – przynajmniej zrobił to szybko… humanitarnie…
Łukasz wyszedł z hurtowni.
– Tomek – zawołał – chodź tu i zamknij drzwi na klucz. Może jeszcze będziemy mieli okazję tu wrócić.
– I jak? – spytał Mariusz.
– Normalnie. Nie czuję różnicy.
– To chyba niedobrze.
– Nie wiem. Wyeliminowałem niebezpieczeństwo. To wszystko.
– Zabiłeś człowieka.
– Zlikwidowałem śmiecia.
– Co z nim zrobiłeś?
– Pytasz o sposób, czy o to co zrobiłem z ciałem?
– Oszczędź mi szczegółów samego… zajścia. Co z ciałem?
– Przeciągnąłem go do biura i tam zamknąłem razem z jego ofiarami. Nie chcemy żeby zasyfił magazyn.
– Łukasz…
– Nie. Nie chcę moralizatorstwa. Nie chcę wykładów. Wiesz co by się stało, gdybym nie przybiegł ci na ratunek?! Wiesz?! Leżałbyś w tym biurze zamiast niego! Tamten chuj miałby to w dupie, a ty się przejmujesz!?
– …miałeś rację. Nie chcę tego do siebie dopuścić, ale miałeś rację.
– Wiem… Skończyły mi się fajki…
Mariusz sięgnął do wnętrza płaszcza i wyciągnął ledwie napoczętą paczkę.
– Masz. Na zdrowie.
– Dzięki.
Słońce już ledwie wisiało ponad blokami. Mieli przed sobą jeszcze pół godziny marszu, ale zdążą nim zrobi się całkiem ciemno. Tej nocy czerń pożre Miasto.
Po powrocie Mariusz wydał ostatnie polecenia, a teraz siedział samotnie w mieszkaniu. Próbował zasnąć, lecz bez skutku. Nie chodziło nawet o wypadki dzisiejszego dnia, po prostu było za cicho. Przyzwyczaił się już do tego, że nawet nocą panował zgiełk – ktoś szedł do lodówki człapiąc pantoflami, sąsiad po ścianie oglądał telewizor nastawiony tak głośno, że Mariusz miał w domu prawdziwe słuchowisko, jakiś gówniarz puszczał swoją techno-napierdalankę, karetki na sygnale jeździły po mieście zbierając ofiary pijackich rozpierduch. A teraz było po prostu cicho. Jedynie sąsiadka trzy piętra wyżej dawała wokalny popis krzyków i jęków. Niesamowicie darła gębę gdy pieprzyła się „na jeźdźca”. Sam kiedyś sprawdził. Ale to tylko marna namiastka normalności.
Młody się spisał – pozbierał z bloku kwiat młodzieży – normalnie by chlali wódę za śmietnikiem, teraz jednak, w obliczu obowiązku, spisywali się na medal. Grupka szabrowników próbowała dostać się do piwnic, ale pożegnali się z kilkoma zębami i dali sobie spokój.
Gośka zebrała kilka rezolutnych dziewczyn i zrobiła pobieżną inwentaryzację tego co mogło się przydać – znalazło się całkiem dużo świec i parę lamp naftowych. Nafta zresztą też się znalazła – głównie taka do dekoracyjnych lampek, zapachowa, ale to bez znaczenia. Na kilka dni powinno wystarczyć. W kilku piwnicach znalazła promienniki gazowe – jeżeli znajdą butle, będą mogli przynajmniej choć trochę dogrzać blok, jeśli kolejne dni przyniosą dalsze ochłodzenie. Gówniana pora na takie zdarzenie – zima zbliżała się szybciej niż ktokolwiek się spodziewał. Bez pomocy z zewnątrz nie minie miesiąc jak w Mieście skończy się żywność. Co potem? Głód? Rozruchy? Ludzie na wsiach przynajmniej mają jakieś ogródki, jakiekolwiek zapasy w spiżarniach, cokolwiek. Tutaj śmierć jest pewna. Jak długo to potrwa zanim zacznie się exodus ludności miejskiej na wieś? Czy ktokolwiek zdoła tych ludzi wykarmić? Nie chciał o tym myśleć.
Świt. Słońce powoli podnosiło się ponad blokowiska. Przez okno Mariusz widział kałuże pokryte cienką warstwą lodu. Zaczynają się poranne przymrozki. Przespał może z dwie godziny tej nocy, więcej nie dał rady. Rozległo się pukanie do drzwi.
– Siema.
– Cześć Łukasz. Jak noc?
– Długa.
– Coś o tym wiem.
– Słuchaj, biorę chłopaków i wózek i idziemy na rekonesans. Gośka porozdzielała wczorajsze łupy, ale tego wszystkiego jest za mało.
– Wiem… tutaj przydałby się tir pełen zapasów, a nie śmieszna mała przyczepka rowerowa.
– Będziemy szukać i zwozić rzeczy przez cały dzień. Może jakoś uda się opanować ten chaos.
– Dobra. A młody?
– JotPe na 100%?
– No.
– Tak jak mu kazałeś. Zapierdala przy kopaniu latryn. Najpierw trochę marudził, ale chyba odwiedził własny kibel, bo zmienił zdanie.
– To dobrze. Łukasz, nie pójdę dziś z wami. Spróbuję znów w magistracie, mam tam kumpla. Może uda się wydusić z niego jakąś pomoc.
– Byłoby nieźle.
– Kontaktowaliście się z kimś z bloków obok? Organizują się?
– W jednym chyba tak. W dwóch widziałem powywalane drzwi od klatek schodowych. Za to nasze dzielne chłopaki spuściły wczoraj tęgi wpierdol jakimś gnojkom i nasz blok jest omijany.
– Tylko na razie. Jak zgłodnieją, będą bardziej natarczywi… Łukasz, jeszcze jedno.
– No?
– Weźcie z chłopakami jakieś stalowe rurki czy coś. Na wszelki wypadek.
– Nie musisz mi o tym mówić.
Mariusz zjadł śniadanie. W lodówce powoli zaczynało śmierdzieć. Nie był to smród zepsucia, ale nie ryzykowałby już jedzenia niektórych rzeczy. Mógł starym studenckim sposobem wystawić część jedzenia na noc na balkon, ale nie pomyślał o tym i teraz jest już za późno. Głupota nie boli. Podobno.
Wyjął z szafy świeży płaszcz. Ten, który miał na sobie wyglądał jak tragedia na wieszaku.
– Powinienem chyba zainwestować w bardziej różnorodną garderobę – zaśmiał się do siebie.
Do kieszeni, na wszelki wypadek, włożył stary kastet – pamiątkę ze szczenięcych lat. Nigdy go nie użył.
Poranek był chłodny i rześki. Słońce powoli ogrzewało blokowiska. Zapowiadał się przyjemny dzień – przynajmniej w sensie pogody. Od samego wyjścia z klatki dopadli go mieszkańcy nagabując go do załatwienia ich spraw i próśb. A to ktoś dostał – jego zdaniem – za mało wody, a to ktoś narzekał, że dano mu tylko jedną świeczkę. Bzdury. Mariusz nie miał na to czasu. Przedarł się przez kordon mieszkańców i poszedł w kierunku centrum. Dłoń cały czas spoczywała w kieszeni na wypadek gdyby musiał szybko sięgnąć po kastet.
Po Mieście kręciło się sporo ludzi jak na tak wczesną godzinę – nikt nie próżnował. Nie zwracali na niego uwagi, w końcu nie miał przy sobie nic co wyglądałoby na przydatne. Po drodze widział kilka bójek, głównie o zawartość siatek i wózków. Szła nawet spora grupa kiboli lokalnego klubu piłkarskiego. Nieśli ze sobą kilka krat wódy. Widać mieli inne priorytety. W samym rynku panował spokój, choć nie widział już patroli policji. Kilku maruderów pchało wózki sklepowe. Wydawałoby się, że ludzie powinni protestować, że pod magistratem powinny być tłumy głodne informacji, ale widać wszyscy mieli w dupie informacje. Byli głodni żarcia, nie wiedzy. Wszedł do budynku.
Pusto. Cisza jak makiem zasiał.
– Gruszka?! – zawołał – Gruszka?!
W pokoju na końcu korytarza usłyszał jakieś poruszenie. Kastet w gotowości.
– Gruszka?!
– Co? A to pan – stał przed nim marny urzędniczyna w wymiętej i pobrudzonej kawą marynarce – Już się bałem, że mam problem.
– Znamy się? – spytał Mariusz.
– No w zasadzie to nie, ale widywałem już pana u Gruszeckiego. Henryk Grobla, miejski architekt, do usług.
– Mariusz, dajmy spokój z formalnościami. Gdzie się wszyscy podziali?
– Nie przyszli…
– Jak to „nie przyszli”?
– No a jak pan myśli? Zostaliśmy tu wczoraj we czwórkę, mieliśmy czekać, bo może pojawiłby się ktoś z zewnątrz. Zasnąłem gdzieś… nie wiem… koło północy? W każdym razie jak się obudziłem, to byłem tu już sam.
– A Gruszka… znaczy Gruszecki? Policja?
– Policjanci byli potrzebni gdzie indziej. Mieliśmy rozruchy w pobliżu kilku dużych galerii handlowych i supermarketów. Patrole miały tu wrócić… no ale sam pan widzi. Nikt niczego nie kontroluje, nie ma żadnej łączności.
– No dobra, ale co z Gruszeckim? – Mariusz nie wierzył, że Gruszka porzuciłby stanowisko w takiej sytuacji.
– Nie wiem, naprawdę nie wiem. Miał pod eskortą policji obejść najważniejsze markety i hurtownie żywności. Od tamtej pory go nie widziałem.
– Jasna cholera… Są chociaż jakiekolwiek wieści spoza Miasta?
– Wczoraj jeden radny z innego ośrodka dojechał na rowerze. To samo. Rozumie pan?! Wszędzie to samo! To katastrofa!
– To znaczy, że o jakichkolwiek dostawach pomocy można zapomnieć?
– Jakiej pomocy, człowieku?! Nie będzie żadnej pomocy!
– Przecież ktoś wreszcie do kurwy nędzy musi zareagować!
– Niby kto? Każdy jest w tej samej sytuacji!
– Skąd ta pewność?
– A widziałeś pan tutaj jakieś helikoptery? Wojsko? Cokolwiek? Przez 24 godziny nie ma jakiejkolwiek łączności z największym ośrodkiem miejskim w tej części kraju i nikt nie sprawdza co się stało? To wszystko te rozbłyski…
– Rozbłyski? – Mariusz nie dowierzał temu co słyszał.
– Rozbłyski. Nie oglądał pan wiadomości? Ostrzegali, że będzie miała miejsce największa burza słoneczna od dziesięcioleci, może nawet stuleci. Mówili, że telefony mogą wariować.
– No, rzeczywiście. Ładne mi „wariujące telefony”.
– Może się pomylili i wyszło jeszcze gorzej? Skąd mam wiedzieć?! Jestem kurwa architektem miejskim, a nie Hawkingiem!
– Facet, opanuj się!
– Okej, dobra, przepraszam. Poniosło mnie. Ja naprawdę nie wiem.
– Nikt nie wie. Zresztą to bez znaczenia, liczy się efekt. Miałem chociaż nadzieję, że jakoś opanujecie sytuację, ale widzę że można już liczyć tylko na siebie.
Mariusz skierował się do wyjścia, jednak mężczyzna chwycił go za płaszcz.
– Panie Mariuszu, niech mnie pan tu tak samego nie zostawia – ton jego głosu był wręcz błagalny.
– Przecież nie będę tu z tobą siedział do usranej śmierci. Nie powinieneś wrócić do rodziny?
– Nie mam tu żadnej rodziny. Dlatego zgodziłem się zostać na noc.
– Umiesz coś konkretnego? Otwierasz zamki? Umiesz się tłuc? Cokolwiek? Mamy pełno ludzi, potrzebujemy tylko kogoś kto umie coś szczególnego. Inaczej jesteś tylko gębą do wykarmienia.
– Yyy… no… ja…
– Tak myślałem. Cześć.
– No ale tak nie wolno!
– Wszystko wolno, odpieprz się.
Facet złożył błagalnie ręce i padł na kolana, wlókł się za Mariuszem niemal do samego wyjścia, ale nie odważył się przestąpić przez próg – klęczał na wejściu łkając. Świat poza magistratem był już dla niego całkiem obcy – minął czas gdy na koszt podatnika mógł wozić się służbowymi samochodami magistratu i brylować na imprezach w nowym, szytym na miarę garniturze. Tamten świat się skończył i szybko nie powróci. Tutaj nie było dla niego miejsca. Mariusz zaczął drogę powrotną. Nie oglądał się za siebie.
Kolejne dni nie przyniosły poprawy. Ilość pożywienia dostępnego w Mieście dramatycznie malała. Pomiędzy budynkami pojawiły się sklecone naprędce barykady. Już pod koniec pierwszego tygodnia poszła między mieszkańcami poszła plotka, że Komendę Główną Policji opanowali bandyci – była to jednak tylko połowicznie prawda. Tak naprawdę funkcjonariusze dokonali przebranżowienia, a mając dostęp do broni palnej, mieli niepodważalną przewagę. Przynajmniej tak długo jak posiadali amunicję.
Osiedle Mariusza znajdowało się jednak w drugiej części Miasta – policja nie zapuszczała się tak daleko. Nawet oni posiadali ograniczone zasoby. Pomimo rzetelnej polityki racjonowania, przechowywania i ciągłych wypraw, teraz już dwóch zespołów, zapasy nie powiększały się, zaś noce były coraz dłuższe i chłodniejsze. Okoliczne bloki, te które nie zostały doszczętnie splądrowane, utworzyły koalicję wydzielając wspólne patrole na rzecz bezpieczeństwa. Był to jednak bardzo kruchy układ – kwestia aprowizacji pozostawała w zarządzie każdego z kolektywów z osobna, a im mniej było zapasów, tym bardziej narastały wzajemne antagonizmy. Każdy wiedział w jakim kierunku to zmierza.
– Mariusz, powinniśmy się stąd wynosić – powiedziała Gośka – Mija dopiero drugi tydzień, a już w tej chwili część naszych mieszkańców głoduje.
– W jedenastce i czwórce jest jeszcze gorzej. – skwitował Łukasz- Podobno zjedli już zwierzęta domowe.
– Mariusz – zaczęła znów Gośka – musimy wyjść z Miasta. Nic dobrego tu nas nie czeka.
– Dobrze Gosiu. Świetnie. Powiedz mi tylko: co dalej?
– Musimy znaleźć odpowiednie miejsce do osiedlenia i zacząć jeszcze raz.
– Rzeczywiście, to takie proste – ironizował – że też sam o tym nie pomyślałem.
Mariusz wstał i podszedł do okna. Na szybach, nawet wewnątrz mieszkania, widać było piękne fraktalne wzory utworzone przez mróz. Patrzył na podwórze gdzie grupka ludzi uwijała się przy opróżnianiu latryn z nieczystości. Minęły tylko dwa tygodnie odkąd zaczęło się to szaleństwo, a Mariusz czuł się dziesięć lat starszy.
– Mamy tu około pięćdziesięciu rodzin. Około sto pięćdziesiąt osób – nie odwracał wzroku od okna – Co mamy zrobić? Powiedzieć: „pakujcie co macie, bo wyruszamy w nieznane”?
– A czy mamy lepszą możliwość?
– Gośka, zbliża się zima. Rozumiesz? Mrozy, śnieg i całe to gówno. Potem wiosna, przednówek. Zero jedzenia. Zero. Tutaj mamy jeszcze jakieś szanse, mamy schronienie. Może zwiadowcy coś znajdą i podratujemy sytuację żywieniową.
– Sprawdzili już wszystko. Zapuszczanie się dalej jest niebezpieczne.
– Musimy jakoś przeczekać. Przetrwać. Obetniemy racje żywnościowe. Najsłabsi umrą, ale reszta przetrwa do wiosny, a wtedy możemy wyruszyć na południe. To nasza jedyna szansa.
– Mariusz, do kurwy nędzy, minęły dopiero dwa tygodnie a już jesteśmy praktycznie bez rezerw! A ty mówisz o przetrwaniu do wiosny?
– Gośka ma rację – odezwał się Łukasz – Kompletnie cię pojebało.
– Chcecie tam zdechnąć? Proszę bardzo! Droga wolna, ja wam nie wróg – bierzcie ile jesteście w stanie unieść i wypierdalać.
– Uważaj bo tak zrobimy.
– I bardzo dob…
Nie dokończył. Drżenie szyby. Coraz silniejsze. I ten dźwięk – tak dawno go nie słyszał, niemal nie zwrócił na niego uwagi.
– Silnik.
– Co?
– Słyszycie?! Silnik!
Drżenie szyb nasilało się.
– Jezu! – krzyknął Łukasz – Jakieś naprawdę ciężkie bydlę!
Pomyśleli o tym samym.
– Wojsko!
Wybiegli przed blok, zresztą nie oni jedyni. Wszyscy okoliczni mieszkańcy wyszli ze swoich kryjówek i biegli w kierunku głównej ulicy.
– Koniec! – pomyślał Mariusz – To wreszcie koniec tego burdelu! Jednak nie wszystko stracone!
Środkiem pustej jezdni poruszała się długa kolumna czołgów i transporterów bojowych. Za nimi ciężarówki zaopatrzeniowe. Cała masa ciężarówek. Uradowani ludzie krzyczeli i machali do dowódców czołgów dumnie siedzących we włazach wieżyczek. Mariusz czuł jak łzy radości spływają po jego policzkach – wreszcie jest ktoś, kto zaprowadzi porządek. Koniec z odpowiedzialnością za wszystkich. Koniec z rozmyślaniem o jedzeniu i wodzie. Pewnie – nie wszystko od razu wróci do normalności, ale już sama nadzieja lepszego jutra wiele zdziała.
W całym tym hałasie i zamieszaniu nikt nie miał jednak szansy usłyszeć dowódcy kolumny:
Посмотрите, ребята. Так много новых руками работать. Так много рабов. (ros.) Słuchajcie, chłopaki. Tak wiele nowych rąk do pracy. Tak wielu niewolników.