Tak długo wałkują ten temat, że oczekiwania mogą prezorsnąć rzeczywistość i gra przejdzie bez echa. zoabczymy
Nie odczuwam lęku przed wysokością. Uwolniłem się z tego uciskającego wnętrzności kaftana przed wieloma laty i teraz mogę oddychać pełną piersią, choćbym stał na krawędzi dachu najwyższego wieżowca. Nie przeraża mnie to, nie w taki sposób jak wszystkich. Mojego ciała nie przeszywają dreszcze, ziemia nie przyciąga magnetyzmem silniejszym niż zwykle, zbyt szeroka perspektywa nie zaburza zmysłu równowagi. Jedyna rzecz, której obawiam się, gdy balansuję na kruchej i skutej lodem granicy życia i śmierci, to moja psychika. Ale nie zawsze tak było.
Jako dziecko, mieszkałem na obrzeżach niewielkiej miejscowości, w parterowym domu z czerwonej cegły. Nieopodal znajdowało się urokliwe miejsce. Prowadziła do niego polna dróżka, po której cudownie było spacerować, szczególnie gdy wysoko nad głową gościł przejrzysty błękit letniego nieba. Na jego tle wymijały się drobne sylwetki ptaków, woda w pobliskim strumyku z cichym szelestem rozbijała się o brzegi i zalegające na dnie kamienie, liście drzew szumiały na wietrze, trawa leniwie prężyła swe źdźbła ku słońcu, a w centrum tego wszystkiego samotnie stał zrujnowany budynek gorzelni.
Uwielbiałem puszczać z ojcem latawce i zawsze, kiedy dopisywała pogoda, udawaliśmy się tam po obiedzie i nawet na kilka godzin oddawaliśmy tej formie rozrywki. Pamiętam dobrze, jak w skupieniu czekaliśmy na silniejszy powiew wiatru, a gdy ten pojawiał się, wielobarwny latawiec wzlatywał i szybował kilkanaście metrów nad naszymi głowami. Przyglądałem się temu z rozdziawioną buzią i wybałuszonymi oczami. Od małego intrygowała mnie wysokość, jednak ogarniał mnie strach na samą myśl o stawieniu jej czoła.
Czasami wicher dął zbyt mocno. Wówczas nasza papierowa podróbka dużego orła z dumnie rozpostartymi skrzydłami zaczynała niespokojnie wierzgać, a gdy podmuchy nasilały się, latawiec potrafił zmieniać trajektorię lotu, wchodzić w strefę powietrzną gorzelni i rozbijać się o jej komin. Każdorazowo ojciec wchodził po chybotliwej drabince na samą górę, a gdy wracał z naszą zgubą, przestrzegał mnie, abym nigdy nie próbował go naśladować.
Zginął w wypadku, kiedy miałem dwanaście lat. Jak na ironię, spadł z dużej wysokości; sprzęt do wspinaczki ujawnił swą wadliwość w najgorszym momencie. Tygodniami łkałem po nocach, latawiec wyeksmitowałem do piwnicy, a okolice gorzelni omijałem szerokim łukiem. Nie chciałem rozdrapywać pulsującej bólem rany. Dopiero, gdy problemy finansowe wymusiły na mojej matce sprzedaż domu i przeprowadzkę do ciaśniejszej, betonowej klitki w dużym mieście, postanowiłem ostatni raz wyciągnąć z głębi szafy tę naszą zakurzoną tradycję.
Tamtego dnia wiatr usilnie próbował pokrzyżować mi plany. W dodatku niebo przywdziało szary płaszcz chmur, ukrywając słońce pod ubraniem, i skrapiało włosy oraz ramiona malutkimi, wilgotnymi punktami. Mimo to dzielnie kroczyłem ścieżką z latawcem pod pachą, a gdy dotarłem na miejsce, nie zwlekałem z uczczeniem pamięci mego ojca. Sam nie wiem, na co wtedy liczyłem. Orzeł, już nie taki dumny, nie dał rady utrzymać się stabilnie na wietrze. Zatrzepotały pozdzierane skrzydła, sztuczny dziób rozwarł się w niemym krzyku i król wśród ptaków ponownie przegrał walkę z polem grawitacyjnym ceglanego komina.
Nie zamierzałem wracać do domu bez latawca. Chciałem zachować go na pamiątkę, musiałem wdrapać się po niego na szczyt. Na przekór wszystkiemu, co tłumaczył mi ojciec, zbliżyłem się do wysokiej, wątpliwej konstrukcji bardziej niż kiedykolwiek wcześniej i niepewnie chwyciłem za najniżej osadzony szczebel metalowej drabinki. Wnętrze dłoni przesłało do mózgu krótki komunikat: zimno, mokro, niebezpiecznie. Ale który dwunastolatek by się tym przejmował.
Każdy skrawek pokrytej ciarkami skóry i każdy ciężki oddech zdradzały to, jak bardzo się wtedy bałem. Nie sprzyjała mi ani wczesnojesienna pogodowa laksacja, ani wrodzony lęk wysokości. Z każdym kolejnym szczeblem latawiec rósł w oczach wprost proporcjonalnie do oddalającego się gruntu, a podeszwy butów bardzo szybko zatęskniły za trawą; wystarczyło raz poślizgnąć się na mokrym pręcie. Wchodząc na górę miałem w głowie same czarne scenariusze, a gdy dotarłem do celu i przekroczyłem granicę, która dotychczas wydawała mi się barierą nie do pokonania, poczucie olbrzymiej dumy przyćmiewało pytanie: ,,Co powiedziałby ojciec, gdyby mnie teraz widział”?
Z pewnością zareagowałby lepiej, niż gdyby zobaczył to, co właśnie wyprawiam.
Cienki, metalowy szczebel z rdzawym trzaskiem wygina się pod naciskiem moich butów. W następnej chwili zaburza spójność konstrukcji, wyrywa się ze spawanego uścisku i, malejąc w oczach, zaczyna opadać ku ziemi. Mija kilka sekund, zanim bezgłośnie znika w ciemnej gardzieli dziurawego dachu budynku zakładowego, która szczerzy do mnie drewniane, pełne ubytków uzębienie jakieś sto pięćdziesiąt metrów pod moimi stopami. A ja, zamknięty w drucianej tubie i przytulony do jej stalowego szkieletu, odpowiadam na ten szyderczy uśmiech równie szyderczym środkowym palcem.
– Nie licz na to, Saro.
Wdrapywałem się na ten dwustupięćdziesięciometrowy komin już tak wiele razy, że gdy uczucie stresu i niepewności zastąpiło znudzenie dłużącą się wspinaczką, uosobiłem tę wyrwę w stropie i zacząłem do niej mówić. Opowiadałem jej o wielu różnych sprawach, z początku bardzo ogólnych, a z czasem odważniej zahaczających o głębsze zakamarki umysłu. Zupełnie jak z nowo poznaną dziewczyną, do której stopniowo nabiera się zaufania i dopiero wtedy, gdy jest się z nią wystarczająco blisko, zamek błyskawiczny kombinezonu zakrywającego najgłębiej schowane uczucia rozsuwa się całkowicie. A że żywej kobiety nie widziałem od wielu tygodni, owej dziurze w dachu nadałem ładne imię żeńskie.
– Nie dostaniesz mnie, ty pazerna lafiryndo!
Krzyczę, choć wiem, że nawet gdyby Sara była człowiekiem, to nie mogłaby usłyszeć mnie z tej wysokości. Wiele razy powtarzałem jej, że nie łączy nas nic poza przyjaźnią. A ona i tak w zaparte skupia na mnie swoje zalotne spojrzenie i łapczywie połyka każdy pordzewiały szczebel drabiny, który umyka spod moich nóg, cierpliwie czekając, aż w końcu popełnię błąd i odpowiem na nieme nawoływanie.
Pragnie mnie, a ja jej nie.
Toksyczna relacja.
Moją twarz chroni kominiarka, oczy ukrywają się za grubym szkłem gogli balistycznych, a mimo to mroźny wiatr przedziera się przez ten lekki pancerz i nacina skórę zimnymi ostrzami, pozostawiając po sobie odrętwiałe sznyty. Wdziera się też przez nos do płuc, zamrażając każdą żywą komórkę w klatce piersiowej. Wydycham obłoki pary gęste jak papierosowy dym, dłonie bolą od ściskania lodowatej stali i na nic zdają się ochronne rękawice; chłód przenika przez nie tak, jakby nie napotykał żadnej przeszkody, a ja powoli tracę możliwość zginania ścierpniętych palców. Jeszcze tylko chwila, jeszcze kawałek. Do następnego tarasu zostało mi najwyżej piętnaście metrów. Już za moment wszechogarniający chłód przebije się przez wszystkie systemy obronne mojego ciała, zmrozi mi serce i skuje je wątpliwościami.
Bo tak właściwie dlaczego ja tutaj wchodzę?
Po jaką cholerę rozstaję się z bezpiecznym gruntem i włażę tam, gdzie każdy następny krok może być ostatnim? Gdzie kryje się źródło pokusy, która tłamsi w głowie wszelkie zahamowania i pociąga mną jak jakąś marionetką w teatrze lalek? Chodzi o rozległą panoramę, z której sprały się wszystkie barwy? Skutą lodem rzekę, wyschnięte i pozbawione liści drzewa, zamglone wzgórza i nieregularną sylwetkę zrujnowanego miasta na horyzoncie? Przywykłem do tego, nie wywołuje to we mnie zachwytu. Może gdyby ten betonowy gigant wrastał w prawdziwe niebo, a nie jego szarą, wadliwą imitację, która nawet w małym stopniu nie przypomina pierwowzoru, może wtedy byłby w tym jakiś głębszy sens. Stanąć wyżej niż dawniej latały ptaki, skierować wzrok w górę i być bliżej tego wszystkiego. Odetchnąć powietrzem innym niż to, które tłoczy się tam na dole i nasiąka smrodem przyziemnych myśli i wąskich perspektyw. Przebić się przez szeroko rozpostarty błękit firmamentu i wędrować dalej, bez żadnych ograniczeń, tak daleko, jak sięga wzrok i na ile pozwala wyobraźnia. Dotrzeć do gwiazd, a może nawet do tego, co niektórzy zwykli nazywać Bogiem.
Ale gdy spojrzenie rozbija się o nisko zawieszoną kurtynę, w całości pokrytą ciemnymi, zaropiałymi strupami obłoków, przez które nie przebijają się nawet najsilniejsze promienie słońca, gdy o głowę nieustannie uderzają ciężkie krople zimnego deszczu, gdy przebywając na zewnątrz człowiek wciąż czuje się jak w klatce – wtedy nie widać w tym żadnego sensu, żadnych gwiazd i żadnego Boga.
Kręcę głową.
Ocknij się! Odrzuć te myśli!
Znów trzask. Na moment przyśpiesza bicie serca, całe ciało zastyga w bezruchu, a dłonie jeszcze silniej zaciskają się na drabince, jakby krew w żyłach nie zdążyła do tej pory całkowicie zamarznąć. Wstrzymuję oddech.
Raz.
Dwa.
Dziesięć.
Nie spadłem. Spoglądam pod siebie; stalowy szczebel wygiął się, ale nie złamał. Chyba znowu dopisało mi szczęście; jakimś cudem nadal nie wyczerpałem jego rezerw. Kieruję wzrok jeszcze niżej. Sara dalej skupia na mnie oczekujące i zawiedzione spojrzenie.
“Nie tym razem”.
Znów odwracam wzrok. Nie chcę patrzeć na to, co rysuje się wokół mnie. Z każdej strony smutne obrazy wyjałowionego świata. Widzę, obserwuję, egzystuję w nim, ale usilnie nie chcę poznać, nie chcę stanowić jego części. Zdecydowanie wygodniej jest mi przyjmować postawę biernego obserwatora i traktować to, co mnie otacza, jako nienaturalnie wydłużający się miraż; nagły blekaut w sztuce mojego życia, po którym miałby rozegrać się następny akt.
Wiara w to, choćby najbardziej naiwna, dodaje mi otuchy i pozwala myśleć, że na tej hiobowej planszy walka o przetrwanie wciąż ma sens, że to wszystko ma jakieś zakończenie, a mi, pionkowi, dane jest dotrzeć do niego.
Że po prostu warto żyć.
W emocjonalnej dyfuzji optymistyczne myśli gaszą tlące się w mojej głowie płomyki melancholii, a szary i pokruszony beton, który widzę przed sobą, uniemożliwia iskrom dalsze próby wzniecenia ognia wątpliwości i depresyjnych odczuć. Zapewne nie na długo, więc wykorzystuję moment i kilkoma sprawnymi ruchami pokonuję dystans, który dzieli mnie od okalającego komin tarasu. Stalowa krata nie ustępuje od razu, jednak kilka silniejszych pchnięć tłamsi jej opór, a ona sama odskakuje na bok przy złowrogim akompaniamencie skrzypiących zawiasów. Przysiadam po jednej stronie powstałego otworu, na drugą kładę skromny ekwipunek, który ciążył mi przez całą wspinaczkę i utrudniał manewrowanie w ciasnym rękawie, otaczającym stalową drabinkę. Zaczepiam hak o przytwierdzony do ściany pręt, który wydaje się najmniej zardzewiały, w nadziei, że ten podejmie współpracę z linką asekuracyjną i uchroni mnie przed upadkiem, jeśli szczęście zechce opuścić mnie akurat teraz i fragment tarasu, na którym siedzę, zarwie się pod moim ciężarem, runie w dół i wybije Sarze kolejnych kilka zębów.
Sam nie wiem czy jestem głupi, czy naiwny, ale nie zamierzam teraz szukać odpowiedzi na to pytanie – najwyższa pora odpocząć.
Pospolity człowiek, gdyby był na moim miejscu, nie wiedziałby prawdopodobnie na czym skupić wzrok i epileptycznymi ruchami gałek ocznych starałby się objąć możliwie jak najszerszą panoramę. Widok z tej wysokości jest niesamowity i przygnębiający zarazem. Gdy wszedłem tu po raz pierwszy, sam zachowałem się jak taki pospolity człowiek. Teraz bije ode mnie indywidualizm. Opieram się barkiem o zimny beton, przymykam oczy i wyciszam umysł.
Oto jestem. Dotarłem do mojej samotni. Wyżej napotkałbym już tylko śmierć.
Natychmiast pustkę w głowie na powrót zalewa fala myśli, które sklasyfikowałbym jako te najgorsze. Nawet nie udaję zdziwienia, zawsze tak się dzieje. Pośrednio dlatego z uporem maniaka regularnie wdrapuję się tutaj, narażając życie. Tam, na dole, nie ma chwili wytchnienia. Nawet jeśli człowiek zostaje sam, nawet jeśli zapada w sen, jego czujność nie gaśnie. Rzadko kiedy można z pełnym przekonaniem stwierdzić, że odczuwa się całkowity spokój. Tu jest inaczej. Mogę przestać obserwować, wpatrywać się i nasłuchiwać wszystkiego, co mnie otacza. Zamiast tego zaglądam w głąb samego siebie. To czas na wizualizację wspomnień i konfrontację z tym, co na co dzień uśpione.
W lustrzanym odbiciu oglądam zwężoną czerń źrenic. Łzy, zbierające się w kącikach oczu, cierpliwie formują połyskujące źródełko, z którego niebawem, okalając wyżyny policzków wartkim strumieniem, spłynie cały smutek. Pozostawi po sobie głębokie koryto, które nigdy nie zdoła się zabliźnić. Stęsknionym wzrokiem czytam jej spojrzenie, szukam emocji w oliwkowych zwierciadłach, lecz nie znajduję ich. Teraz to tylko dwie regularne plamy różnych odcieni tej samej barwy. Pełne pytań, ale nie wyrażające żadnego zrozumienia. Podobnie jak lekko rozchylone, stwardniałe na kamień usta. Schną w martwej pozie, a jednak nadal pozostają delikatne, jakby aksamitne.
Czy kamień może być aksamitny?
Co boli bardziej? Szansa zmarnowana, czy szansa niewykorzystana?
A może zagnieżdżone w świadomości myśli, które zrodziły się w głębi serca i nigdy nie zdołały dojrzeć w słowa?
– Dlaczego płaczesz? – pyta.
Milczę.
Być może dlatego, że znaczysz dla mnie więcej, niż kiedykolwiek będziesz w stanie sobie wyobrazić, a twoje słowa, twoja obecność, twój zapach, wszystko to rozrywa na strzępy płaszcz, pod którym naiwnie próbuję ukryć moje uczucia. A może chodzi o to, że wołam cię, ale mój krzyk jest niemy i nie jestem w stanie tego zmienić. Że słuchasz moich słów, ale nie możesz mnie słyszeć. Sam już nie wiem…
Nic nie odpowiadam.
Często w myślach usiłuję odtworzyć rysy jej twarzy. Sprawia mi to trudność, zupełnie jakbym w przeszłości nie spędzał czasu na oglądaniu przedstawiających ją zdjęć i nie próbował zapamiętać każdego szczegółu. Jakby nasza historia nie znała długich spacerów i równie długich rozmów, kiedy wpatrywałem się w jej oblicze jak w wyjątkowo ładny obraz. Siła mojej wyobraźni wygasa gdy widzę zaledwie rozmyty zarys, jakby oddzielała mnie od niego mgła albo jakaś szara zasłona. Nie mogę jej przekroczyć ani rozsunąć dłońmi. I tylko te pojedyncze elementy pozostają wyraźne – oczy, usta, nos, ale nie wszystko naraz. Irytuje mnie to, choć są w tym pozytywy. Każde jej wspomnienie boleśnie wbija pazury w moją psychikę i kruszy cegły w murze, który wznoszę, żeby odbudować poczucie zgody ze samym sobą. Próbuję zapomnieć, nauczyć się z tym żyć, odnaleźć choćby namiastkę spokoju. Zamiast tego widzę ją wszędzie, krąży za mną jak widmo, uśmiecha się w lustrze i szeptem wzywa do siebie w ciemności.
Wiem, że nie dam rady się od tego uwolnić, bo tylko cierpienie, jakie zadaje mi pamięć o niej, jest w stanie wypełnić pustkę, którą pozostawiła po sobie.
Czysty masochizm.
Silniejszy powiew wiatru porusza szkieletem stalowego tarasu, a ten pojękuje głośniej, wytrącając mnie z zadumy. Rozchylam nieco powieki i spoglądam w górę. Jeszcze przez kilka metrów drabinka wygląda nawet pewnie. Potem urywa się gwałtownie w miejscu, gdzie struktura komina zaczyna przypominać dotknięty długotrwałą suszą step. Głębokie pęknięcia biegną we wszystkich kierunkach, wymijają się i odbijają to w dół, to w górę. Te pierwsze znajdują metę niewysoko nad moją głową. Pozostałe rozgałęziają się coraz mocniej i powolną, cierpliwą pracą doprowadzają szczyt konstrukcji do upadku. Za nic mają sobie to, że jakiś robak włazi tu i węszy na granicy ich placu rozbiórki. Ucieknie w porę albo zginie, tak jak miliony jego pobratymców.
Są sprytne. Wpierw powaliły niższego brata, który swoim upadkiem obrócił w gruz jeden z dwóch ostałych budynków zakładowych. Teraz, nauczone doświadczeniem, z większą precyzją gruchocą kości temu wyższemu, silniejszemu. Nie pójdzie im tak łatwo, ale prędzej czy później dopną swego. To podwładni czasu, nic nie jest w stanie ich powstrzymać.
W oknach drugiego budynku nie dostrzegam żadnej ciepłej łuny światła; ciemność zatapia się w nich chłodem i zmusza wszelkie istnienie do dulczenia w głęboko ukrytych zakamarkach ceglanego kolosa. To znak, że moi kompani nie uwolnili się jeszcze z objęć Morfeusza. Pewnie nadal leżą zabunkrowani w ślepym korytarzu na drugim piętrze, nie zdając sobie sprawy z tego, że ostatnia warta opuściła posterunek i teraz obserwuje ich pozycję z wysoka.
Nie wiem która jest godzina, pogubiłem się też w dniach tygodnia. Niech będzie sobota, kiedyś uwielbiałem weekendy. Kojarzy mi się z nimi wiele dobrych wspomnień. Gorzelnia, latawiec, ojciec…
STOP!
Czwartek.
Czwartek brzmi dobrze.
Jeszcze jakiś miesiąc… Może kwiecień? Pierwsze dni po wiosennym przesileniu, kwitnące drzewa i klomby, śpiew ptaków, cieplejsze deszcze. Właściwie to niebo wydaje się teraz bardziej przejrzyste, a mróz nie taki siarczysty jak w środku zimy.
Niech będzie kwiecień.
Tak więc wspiąłem się tutaj w czwartkowy poranek i pewnie mógłbym właśnie obserwować wschód słońca, ale nie śmiem wymagać tak wiele. Zresztą… Nie wlazłem tu dla ładnych widoków, a czas na rozmyślania to jedynie wygodny przywilej – miły dodatek do głównej misji. Sięgam po plecak z masą podoczepianych szpargałów i z niemałym wysiłkiem przekładam go sobie na kolana. Waży dobrych kilkanaście kilogramów. Punktowy nacisk na stalowy taras zwiększa się, a niestabilna konstrukcja chrząka ostrzegawczo, zdzierając jeszcze mocniej pordzewiałe struny głosowe. Ścierpniętymi palcami rozsupłuję główną kieszeń, po czym nurkuję dłonią do jej wnętrza w poszukiwaniu tego, czego brak bardzo by mnie w tym momencie rozzłościł.
Wydycham z ulgą nagromadzone w płucach powietrze gdy moja dłoń napotyka znajomy kształt przenośnego reflektora. Z innej przegrody wygrzebuję jeszcze niewielki, jednolufowy pistolet sygnałowy. Flara? Obecna! Jednak nie mam problemów z pamięcią.
Światło reflektora jest słabe. Przy dobrej widoczności wprawne oko dostrzeże jego migoczące nawoływanie z kilku kilometrów. Uwadze pozostałych umknie przy znacznie mniejszej odległości. Na szczęście to tylko dodatek, taki wspomagacz sygnału.
Moje zadanie nie należy do skomplikowanych. Ustawić szperacz mniej więcej w kierunku miasta, uruchomić go na kilka minut i wystrzelić flarę w niebo. Trudno coś tu spartolić i na całe szczęście nigdy mi się to nie zdarzyło. Niby zawsze musi być ten pierwszy raz, ale wolałbym, żeby w tym przypadku słowa nie znalazły potwierdzenia w praktyce.
Huk wystrzału. Świetlisty punkt mknie w górę, pozostawiając za sobą smugę dymu. W tym samym czasie reflektor wysyła w przestrzeń fotony, niosące ze sobą informację: “Tam, skąd pochodzimy, przeżyli ludzie”. A ja, usatysfakcjonowany wykonaniem zadania, na powrót rozsiadam się wygodnie na krawędzi tarasu i otwieram umysł na lawinę myśli.
Kiedy minął okres, w którym nie czułem potrzeby rozumienia otaczającego mnie świata, a coraz trudniejsze pytania zaczęły sukcesywnie wypędzać z mojej głowy błahe problemy świeżo upieczonego nastolatka, zacząłem zastanawiać się i szukać odpowiedzi na wiele spraw. Po śmierci ojca nagle okazało się, że dystans, jaki dzielił mnie, małego człowieczka, od tych wszystkich dużych rzeczy, był tylko złudzeniem; iluzją życia w separacji od wszystkiego, co wykraczało poza granice domu, podwórka i małego sklepu spożywczego, w którym mama kupowała ciastka. Jakże słodko było trwać w przekonaniu, że największe zmartwienie to los bohatera w grze komputerowej albo zbyt małe kieszonkowe.
I jakże ciężko było przebudzić się z tego snu.
Ogromną zagwozdką stał się dla mnie sens istnienia. Niejasność, która na różnych szczeblach drabiny życia spędza sen z powiek chyba każdemu człowiekowi. Skąd jestem? Dokąd zmierzam? Czy kieruje mną jakaś wyższa siła, czy może wszystko – każda sekunda mojej egzystencji, każda decyzja, wszystkie chwile szczęścia i smutku – to dzieło przypadku? Chcąc uprościć sobie poszukiwanie odpowiedzi na te pytania, zasłoniłem firaną metafory okno z widokiem na życie.
Oczami wyobraźni ujrzałem gęsty, bezkresny las. Przepełniony aromatami natury i rozbrzmiewający harmonią dźwięków, wydawanych przez jego mieszkańców. Z kwiecistym poszyciem i wysokimi drzewami, łechtającymi koronami brzuchy opasłych chmur. Las, którego wielobarwną połać przecinają kręte ścieżki. Prowadzą w różnych kierunkach, od czasu do czasu wdrapując się na wzniesienia tylko po to, by po chwili zbiec na złamanie karku. Wiele z nich krzyżuje się, fałduje na wertepach, inne zażywają zimnej kąpieli w wartkich strumykach. Rozpruwają je korzenie, ciężkie głazy deformują ich gładkie linie, a drobne szyszki i kamyki, porozrzucane w nieładzie po całym lesie, cierpliwie czekają aż ktoś wreszcie na nie nastąpi. Doskonale zdają sobie sprawę z tego, że każdą dróżką kroczy jakaś osoba. I dobrze wiedzą, że większość z nich za bardzo skupia się na tym, co widzą wokół siebie, by dostrzec to, co leży tuż przed nimi.
Leśna metafora ułatwiła mi zrozumienie wielu kwestii. Pojąłem, że przeznaczenie lub przypadek to nie jedyne siły decydujące o tym, dokąd dojdę. Że sam mam na to ogromny wpływ i że od tego, jak wykorzystam każdą sekundę oferującą olbrzymi, wręcz nieskończony wachlarz możliwych do podjęcia decyzji, może zależeć to, jak malownicza okaże się moja podróż.
I ledwo zdążyłem zasmakować poczucia, że rozszyfrowałem boską zagadkę, ledwo zacząłem brać życie we własne ręce, gdy moja ścieżka skrzyżowała się z inną, bardziej krętą i wyboistą, na którą z całego serca zapragnąłem zboczyć, choć z niewytłumaczalnych przyczyn ten jeden raz nie byłem w stanie podjąć żadnej decyzji ani wykonać jakiegokolwiek kroku. Na przekór temu co czułem, co myślałem, co podpowiadała mi każda żywa komórka w moim umyśle i każda kropla krwi w żyłach.
Nie zdążyłem wyzbyć się bezpodstawnej niepewności, nie zdołałem na czas wyplewić z duszy obaw. Tamta ścieżka urwała się nagle, pochłonął ją las, a razem z nią miliony innych dróżek, które nie doprowadziły wędrujących nimi ludzi do mety na górskim tarasie z widokiem na zachodzące w cieniu Alp słońce. Zamiast tego pożegnały ich dwoma spróchniałymi słupami i szarą, wyświechtaną wstęgą, a mnie pozostało jedynie wędrować dalej drogą donikąd, naiwnie szukając przy niej drogowskazów.
I wierzyć, że demony przeszłości zdejmą ze mnie brzemię, które wraca do mnie we śnie i na jawie jak chroniczne deja vu.
Czuję, że w kącikach oczu zbierają mi się łzy. Na dole rzadko tego doświadczam, lecz tu, w mojej samotni, prawie zawsze smagany wiatrem taras chrzęści w akompaniamencie mojego płaczu. I znów poczucie, że straciłem wszystko. Że wszelkie starania nie mają sensu. Że…
Strzał.
Z niewielkiej odległości, rozcina przestrzeń dudniącym echem. W pierwszej sekundzie wstrzymuję oddech, w następnej upewniam się, że to nie mnie trzymała na muszce osoba naciskająca spust, po czym znów wstrzymuję oddech. Szok mija dopiero po dłuższej chwili, uwalnia mnie z paraliżującego uścisku gdy powietrze rozsadza kolejny huk wystrzału. Pierwszy oznaczał, że ktoś jest w pobliżu, żyje (lub żył) i coś zmusiło go do wyciągnięcia broni. Żeby potwierdzić moje obawy odnośnie drugiego strzału sięgam do plecaka, grzebię w nim z precyzją upośledzonej koparki i dopiero po kilku sekundach orientuję się, że torbę z lornetką przez cały czas miałem zawieszoną na szyi. Ze stresu zapominam zsunąć gogle z oczu. Przez kilka sekund stukam metalem o szkło balistyczne, po chwili tracę cierpliwość do samego siebie, robię wszystko jak należy i wytężam wzrok, który teraz jest w stanie uchwycić znacznie więcej.
Niedaleko stacji kolejowej, nie więcej niż kilometr stąd, zauważam kilka ciemnych, nieregularnych kształtów. Część z nich kluczy dość pośpiesznie między niewysokimi skamielinami krzewów. Trzy na przedzie, jeden wyraźnie z tyłu. To zwalnia, to zatrzymuje się całkowicie by po chwili znów nadrobić dystans w kilku susach. Na oko kilkadziesiąt metrów dalej szare, dużo mniejsze i jakby rozciągnięte w poziomie sylwetki suną ostrożnie w tym samym kierunku. Wyraźnie podążają za tamtą grupą, śledzą ją. Nieprzyjemna myśl wkrada się do mojej rozkojarzonej świadomości i złowrogo szepce: ,,Polują”.
Staram się wykrzesać jak najwięcej z przedpotopowej lornetki. Trwa to dłuższą chwilę, zanim zadowalającemu przybliżeniu zaczyna wtórować równie zadowalająca ostrość. Teraz nie mam już żadnych złudzeń.
Cztery osoby. Ciężko określić płeć; wszyscy szczelnie odziani w grubą warstwę ubrań. Postać z tyłu trzyma w dłoni pistolet, z którego musiały paść tamte dwa strzały. Ofiary.
Za nimi wataha wilków. Zwierzęta, które człowiek na lata przepędził z tych terenów, powróciły na utracone ziemie i żerują na zwłokach naszej cywilizacji. Nie podchodzą zbyt blisko, one też musiały wystraszyć się strzałów. Jednak prędzej czy później amunicji zabraknie.
Myśliwi.
Koniec części #1 z 4. Przejdź do części #2.