Lubię sobie od czasu do czasu przypomnieć klasykę postapo. Może nie aż tak odległą jak pierwszy Wasteland – to już jest nieco prahistoria. Natomiast pierwszy i drugi Fallout – jak najchętniej. Swoją przygodę z Vault Dwellerem zaczynałem jeszcze w czasach, gdy mój angielski był równie solidny co domek z kart. Nie miałem absolutnie pojęcia co właściwie robię, rozdzielałem punkty statystyk na chybił trafił, bez jakiegokolwiek planu. A z rozmowy z Nadzorcą pechowej Krypty 13 zrozumiałem mniej więcej tyle co: „blablabla water chip blablabla umrzemy blablabla 150 dni blablabla”. Jak możecie się domyślić moja przygoda z Falloutem 1 bardzo szybko zmieniała się w oglądanie planszy z kościotrupem i n-te słuchanie „Your bones have been cleaned by the desert wind” (znałem ten tekst na pamięć, choć jedynie z obrazka domyślałem się kontekstu). No ale czego można wymagać od 9-latka. Po kilku latach powróciłem do Fallouta – bogatszy o znajomość angielskiego, która pozwalała w miarę swobodnie poruszać się w tym świecie, a także bogatszy w ciut większą ilość szarych komórek, które pozwoliły mi wreszcie ogarnąć o co w tym wszystkim się rozchodzi. Spotkanie z Richardem Moreau to coś co na zawsze utkwi w mojej pamięci. Podobnie jak pojedynek z Frankiem Horriganem, gdy po ukończeniu Fallout’a 1 wcieliłem się w postać The Choosen One.
Wiarygodna apokalipsa
Chłonąłem przedstawiony w Falloutach świat całą swoją wyobraźnią – szukałem wszystkich elementów historii, która doprowadziła do upadku ludzkości. Nigdy wcześniej nie natknąłem się na grę, która w tak zawoalowany sposób opowiadałaby o straszliwej potędze atomu. Było jednak coś jeszcze, co sprawiało, że obie części Fallouta były bardzo spójne – stopniowa odbudowa świata. Rozpoczynając fabułę pierwszej części, postać gracza wyrusza w podróż po świecie, który 84 lata wcześniej ‘przetrwał’ nuklearny holokaust. Poziom promieniowania ledwie powrócił do normalności, Ziemia została spalona niemal na popiół, ale ludzkość przetrwała. Z wszystkimi swoimi zaletami i wadami. Świat jest pełen bandziorów (a jakże), ale i zwykłych ludzi, którzy starają się przetrwać – handlarzy, rolników, złomiarzy, etc. Każdy orze jak może – niektórzy mieszkają w ruinach przedwojennego świata, inni starają się sklecić budy z wszechobecnego złomu, a jeszcze inni budują swoje siedliska od podstaw – proste lepianki, ale to przecież tylko początek, będzie lepiej. To jest wiarygodne – ludzkość jeszcze nie podniosła się na równe nogi, ale mimo wszystko dokłada ku temu wszelkich starań.
Mija kolejne 80 lat – dokładnie 164 lata od wojny nuklearnej, gdy rozpoczyna się fabuła Fallout 2. Świat wyraźnie poszedł do przodu. Zrezygnowano z kapsli Nuka-Coli jako waluty, na rzecz zwykłych pieniędzy. Wciąż istnieją siedliska ludzkie w ruinach dawnych miast, jednakże coraz więcej osiedli zyskuje na wadze, rozbudowuje się – San Francisco, New Reno, czy Vault City. Ba! Malutkie Shady Sands z Fallout 1 zaczyna być poważnym ośrodkiem polityczno-społecznym, tworząc Republikę Nowej Kalifornii! Widocznym staje się fakt, że choć brakuje ciężkiego sprzętu, a nowoczesne metody produkcji przeminęły z bombami, to jednak ludzkość nie da się pogrzebać pod gruzami starego świata i będzie pracować nad tym, by odtworzyć chociaż namiastkę swojej dawnej świetności. Wieżowce powrócą – nie dziś, nie jutro, być może dopiero za kolejnych 100 lat, ale powrócą.
I w tym właśnie momencie do akcji wchodzi Bethesda i Fallout 3
Właściwa rozgrywka F3 rozpoczyna się w roku 2277 – 200 lat od wojny atomowej oraz 36 lat po wydarzeniach przedstawionych w drugiej części. W przeciwieństwie do swoich poprzedników, fabuła trzeciej części zostaje umiejscowiona na obszarze miasta Waszyngton (Dystrykt Kolumbia) – zrozumiałym jest, że jako miasto stołeczne, Waszyngton przyjął na czółko nieco więcej atomówek. Nie zmienia to jednak faktu, że… jest straszliwie zacofany w stosunku do zachodniego wybrzeża. Fabularnie mijają dwa stulecia od nuklearnej pożogi, a ludzie zachowują się jakby to miało miejsce raptem kilka dekad wcześniej. Wszędzie zgliszcza, ludzie zamieszkują ruiny (wspólnie z kościotrupami) lub budy zbite ze złomu. Nikt nawet nie zadaje sobie trudu, żeby chociaż uprzątnąć jakoś miejsce, w którym mieszka, a za pieniądz nadal służą kapsle. W dodatku, dosłownie wszędzie panoszą się watahy bandziorów. Ok, wiele osób może stwierdzić, że w Fallout 3 mieszkańcy Waszyngtonu w dużo większym stopniu muszą radzić sobie z problemem dostępności wody czy problemem supermutantów, którzy opanowali centrum (rumowisko) Waszyngtonu. Co jednak nie zmienia faktu, że społeczeństwa zamieszkujące świat stworzony przez Bethesdę, żyją w jakimś kompletnym amoku. Sąsiadujące osiedla ludzkie nawet nie kombinują, żeby zebrać się wspólnie do kupy i np. oczyścić okoliczny teren z bandyterki, czy chociaż aby zapewnić lepszą ochroną dla karawan podróżujących pomiędzy tymi ośrodkami. To takie wymuszone, kompletnie nierealistyczne postapo, które z każdej strony krzyczy do gracza: „Hej! Patrz! Patrz! Tu była wojna atomowa! Widzisz!? Są gruzy! Ludzie zdziesiątkowani! Wszędzie szkielety! Postapokalipsa!”.
Niestety tak to już jest, że jak ktoś nie potrafi zbudować wiarygodnej wizji świata, to musi się uciekać do najprostszych trików, aby wywołać zamierzony efekt. Początkowo, nawet bardzo mi to nie przeszkadzało, ale po jakimś czasie zacząłem sobie zadawać pytania w rodzaju:
Ci ludzie mieszkają o krok od bandytów. Dlaczego się nie przeniosą? Albo nie wykurzą tych typków? I czemu tu tyle szkieletów? Gdybym tu mieszkał, to usunąłbym te wszystkie zalegające na podłodze truchła i rupiecie.
Ja wiem, że chciano w ten sposób zbudować klimat, ale to się po prostu kupy nie trzyma. Gdyby chociaż akcję Fallouta 3 umieszczono w nieco innym punkcie na fabularnej linii czasu tego uniwersum np. w okresie wydarzeń z pierwszej części, miałoby to sens. A tak dostajemy sztampowe “gruzy, trupy i ruiny, bo postapo”.
A co z Fallout New Vegas?
Zresztą – cztery lata po wydarzeniach z Fallout 3 rozpoczyna się fabuła Fallout New Vegas. Tak samo jak w Waszyngtonie, gdzie nie spojrzeć, tam syf kiła i mogiła. Są wprawdzie siły Republiki Nowej Kalifornii, które próbują zaanektować ten region. Podobnież po przeciwnej stronie tamy Hoover’a czekają hordy Caesar’a – rządzone twardą, zdecydowanie niedemokratyczną, ręką, ale także stanowiące pewien zorganizowany porządek. Ogólnie, w tej części Fallout’a czuć, że jest się częścią wydarzeń o skali regionalnej, a nie tylko lokalnej. Gracz zdaje sobie sprawę z tego, że jego decyzje (słowo klucz w stosunku do F3) zaważą na losach wszystkich mieszkańców pustyni Mojave. I jest fajnie. Zdecydowanie lepiej niż w Falloucie 3. Ale wciąż mamy dokładnie ten sam wymuszony postapokaliptyczny setting. Trupy, zgliszcza i ruiny, tak jakby świat ledwie otrząsnął się po wielkiej wojnie. A przecież, obszar Las Vegas, dzięki postaci Mr. House’a, uniknął bezpośredniego uderzenia nuklearnego. Tak więc, nawet jeśli cywilizacja upadła, a ogół Las Vegas został zniszczony, ludzie na tym obszarze wciąż powinni być znacznie do przodu w kwestii odbudowy w stosunku do Kalifornii, czy Dystryktu Kolumbia. Tak na logikę. A jeżeli już nawet trzymać się tych ruin – znów zadam to pytanie – dlaczego nikt z mieszkańców nie zada sobie trudu, aby choć trochę posprzątać, czy chociaż zrobić delikatny remoncik i np. pozrywać wiszące ze ścian i sufitów kawałki tapet, etc. Czy wraz z bombami zdechło w ludziach wszelkie poczucie estetyki? Fallout 2 zdawał się twierdzić, że nie.
No ale cóż, najwyraźniej kolejny raz gra musi krzyczeć z każdej strony „Patrz! Patrz! Patrz! To jest post-apo! Szkielety i ruiny! Postapo! P-O-S-T-A-P-O-K-A-L-I-P-S-A!”
Czy uwierzymy w świat po apokalipsie z Fallout 4?
Tym samym docieramy do wisienki na torcie – Fallout 4. Akcja najnowszej części rozgrywa się w Bostonie, dokładnie 210 lat po wojnie nuklearnej. I co? I gumno. Kopiuj-wklej setting z Fallouta 3. Ruiny, szkielety i gruzy. Tylko z lepszą grafiką. Pomijam w ogóle fakt kompletnego zarzezania RPG-owości na rzecz prostackiej konsolowej strzelanki, bo to jest temat na osobny artykuł. Po raz kolejny Bethesda, nie potrafiąc stworzyć oryginalnego postnuklearnego świata, użyła najprostszych trików, tak aby na każdym kroku przypominać graczowi gdzie się znajduje i jakie zdarzenia miały tu miejsce. Maleńkie skupiska ludzkie są porozrzucane bezsensownie po całej mapie – np. farma złożona z małego poletka, jednej budy i dwójki, może trójki mieszkańców, która znajduje się dosłownie pośrodku niczego. Nie przebiega tamtędy żaden trakt handlowy. Wokół ani widu, ani słychu innego człowieka (oprócz bandytów, bo jakże – jak już się gdzieś osiedlać, to w pobliżu potencjalnych grabieżców), a na dodatek wokoło pełno jest zmutowanej wrogiej fauny, która niskopoziomową postać gracza bierze ‘na strzała’. Gdzie tu logika?! Co za idiota chciałby się tam osiedlić? Są prostsze i mniej bolesne metody popełnienia samobójstwa.
A skoro już piszę o osiedlach – jednym z głównych atutów Fallout 4 miało być budowanie własnej osady. Z tego co próbowałem, jest to nawet fajne zajęcie. Nie jest obowiązkowe dla fabuły, natomiast ludzie lubujący się w takich ‘piaskownicowych’ rozgrywkach, gdzie cel wyznacza się samemu sobie, będą zadowoleni. Ale znów – wszystko co możemy zbudować, trąci oczywistymi klimatami postapo. Tak jakby ludzie utracili bezpowrotnie możliwość zbudowania czegoś, co nie jest z zasady pokryte rdzą lub nie posiada przymusowej klimatyzacji. Nawet cholerne Diamond City, ostoja bostońskiej cywilizacji, to luźny zbitek blach i nitów. Diamond City oferuje bezpieczeństwo, zastępy strażników, burmistrza, nawet własną gazetę (sic!) ale nikogo z mieszkańców nie stać choćby na to, żeby chwycić za miotłę i ogarnąć swoje cztery kąty. Albo żeby zbierać cegły, których pełno w okolicy, aby postawić sobie solidną chałupę. Jak już by się ktoś uparł to mógłby zresztą sam wypalać cegły – przecież do tego nie jest potrzebna kosmiczna technologia. Zrobienie prostej zaprawy też nie jest domeną NASA. Ale nie, bo wtedy, oczywisty postapokaliptyczny świat przestałby być taki oczywisty. Trzeba by się było bardziej wysilić, żeby ten świat uwiarygodnić. A przecież nie o to chodzi smutnym panom z excelowymi tabelkami, żeby było dobrze, tylko żeby było szybko i tanio. A gracze wszystko łykną – w końcu to Fallout.
Podróżując po pustkowiach Fallouta 4 też raziła mnie w oczy ta leniwa apokalipsa. Może ludzie stracili świat ale chyba nie rozum? Nieco to naciągane, muszę się zgodzić z Zygomirem, ale może obecni gracze nie zrozumieliby innego przedstawienia świata niż taki dosłowny postapo? Zrozumiałbym, gdyby to były faktycznie pustkowia, mało surowców, bardzo ograniczone możliwości, ale tutaj mamy masę sprzętu i do tego dostęp do bardzo nowoczesnej technologii. Może rezygnacja ludzka sprawiła, że mają to zwyczajnie gdzieś, a może sprawiło to promieniowanie?
A odnośnie bezsensownego rozmieszczenia osad ludzkich można tłumaczyć tym, że świat w F4 jest ciasny w porównaniu do F1 czy F2. Tam sporą część stanowiły pustkowia. Można było zatrzymać się na dowolnym polu na mapie i często nie było tam nic. Tutaj ze nie można było zrobić tak rozległego świata, być może ze względu na ograniczenia silnika lub strach przed znudzeniem gracza pustym światem. Dlatego wszędzie coś się musi dziać. Idziesz się odlać w krzaki a tam krypta, idziesz dalej a tam obóz mutantów. I nawet nie ma gdzie klocka postawić.
Dobry tekst, podobne mam odczucia na temat fallouta. Fallout 1 i 2 to była miazga, bo 3 i szczególnie 4 to już bieda postapo
Nigdy nie wierzyłem w uniwersum Fallouta mylnie okraszanego jako jeden z podstawowych dokonań klimatu postpo w grach. Za dużo tu laserów, robotów, mutantów ogólnie wszechogarniajacego kiczu, który w ogolę nie oddaje powagi sytuacji, wręcz się z niej nabija. O ile F1 i F2 miały swój posępny klimat to już wszelkie wersje 3D sa po prostu marne. Dla mnie klimat postapo to przede wszystkim świat desperacko starający się przeżyć w świecie, który chyli się ku finalnemu końcowi. A seria Fallout tylko dodaje resina do obecnie prosperującego świata i niczym nie powoduje odpowiedniego klimatu. To jest zniszczony, ale nowy świat świetnie się rozwijający. Nie widać tu postapo, dla mnie interpretacja tego universum jest słaba.