Tak długo wałkują ten temat, że oczekiwania mogą prezorsnąć rzeczywistość i gra przejdzie bez echa. zoabczymy
Walking Dead jest wszędzie, zaczęło się od komiksu Roberta Kirkmana, a potem dostaliśmy serial wyprodukowany przez stację AMC. Następnie niczym zombifikacja, marka zaatakowała także półki licznych księgarni za pomocą Narodzin Guberantora. Podobnie segment cyfrowej rozrywki został ofiarą inwazji żywych trupów, dostaliśmy mocną przygodówkę na szereg platform multimedialnych, a za nią na androidy szturmu dokonała gra taktyczna RPG: ”No man’s land”. W zasadzie The Walking Dead brakuje tylko w kinach.
Obserwując jak marka prężnie się sprzedaje, aż dziw bierze, że Robert Kirkman niezwykle długo musiał walczyć o wydanie swojego dzieła. Przez dłuższy czas wydawnictwo nie chciało zainteresować się tematem Zombie, gdyż wg. ich badań rynkowych, martwiaki cieszyły się zbyt małym zainteresowaniem. Kirkman posunął się do bardzo zręcznego kłamstewka aby wywalczyć miejsce w planie wydawniczym. Przy kreśleniu przyszłych losów bohaterów, twórca rzekomo miał wpuścić twist fabularny, dotyczący pojawienia się obcej rasy z kosmosu w 8 albumie, która miała tworzyć Zombie. Wydawcy łyknęli haczyk i dopuścili serię do druku, oczywiście Kirkman nie dotrzymał słowa i prowadził fabułę wg. własnych, pierwotnych założeń.
Komiks, faktycznie jak wydawcy przewidzieli, początkowo radził sobie dość kiepsko. Na szczęście zła passa szybko dobiegła końca, a albumy stawały się coraz popularniejsze. Analizując przez pryzmat czasu całą markę, spokojnie można zauważyć, że w tym całym młynku na pieniądze największą zębatkę stanowi serial telewizyjny. Ten dostał już 6 sezonów a 7 właśnie jest w produkcji. Nie bierze więc dziw, że stacja AMC zdecydowała się na maksymalizację zysków za pomocą dywersyfikacji produktu wypuszczając telewizyjny spin off jakim jest seria „Fear The Walking Dead”. Słysząc o tym już ponad rok temu klasnąłem z zachwytu. Wiadomo dobrych zombie nigdy za wiele pod warunkiem, że jakościowo jabłko spadnie blisko jabłoni. Niestety; jabłko potoczyło się dalej, pytanie jak daleko?
„Fear the Walkind Dead” od pewnego momentu, nieznośnie niczym mucha nad trupem, krążyła w okolicach mojej listy pozycji do oglądnięcia. Przez dłuższy czas nie miałem na to czasu, gdyż zawsze znajdowało się coś lepszego do zobaczenia. Następstwem tego było to, iż o serialu nic nie wiedziałem poza tym, że jest spin offem głównej serii. Tak właśnie czas sobie mijał, wyszedł 6 sezon „The Walking Dead”, który zakończył się tak mocnym cliffhangerem, że mój głód na żywe trupy był ostrzejszy niż kiedykolwiek. Wtedy przyszła mi myśl, że to dobry moment na młodszego, a zarazem innego martwiaka ze stajni AMC.
Fear The Walking Dead – inny serial
Pierwszy sezon „Fear The Walking Dead” składa się z 6 odcinków, a w chwili obecnej emitowany jest już drugi, dłuższy, planowany na 15 epizodów. Scenariusz stworzyli Robert Kirkman i Dave Erickson. O ile tego pierwszego nikomu nie trzeba przedstawiać, o tyle o drugim z twórców warto powiedzieć, że odpowiedzialny był za „Sons of Anarchy”, dość popularnej serii o gangu motocyklowym na kanwie, której wybił się Charlie Hunnam.
Jako, że „Fear The Walking Dead” to młoda latorośl spłodzona z sukcesu przygód Ricka i jego grupy, to postanowiłem przedstawić tę recenzję na zasadzie różnic pomiędzy tymi dwoma seriami. Zasadniczo plusy i minusy będą następstwem tego, że w tytule znajdziemy słowa Walking Dead, co sugeruje, że serial nawet nie próbował odessać się od sukcesu starszego brata.
Jak wspomniałem wyżej, o nowej serii AMC wiedziałem dokładnie: całe nic. Co za tym idzie, pierwszy odcinek niósł dla mnie wiele niespodzianek i podnosił jakość oglądania zaskakując mnie już na samym początku. „Fear The Walking Dead” jest tworem odmiennym od swojego pierwowzoru i należy to bez wątpienia do plusów tejże produkcji. Taki przynajmniej był zarys opinii w mojej głowie po pierwszym odcinku, przede mną stało jednak pięć kolejnych.
Prequel do wielkiego upadku
Akcja „Fear the Walking Dead” toczy się na zachodnim wybrzeżu USA, a dokładniej w Los Angeles, w momencie, kiedy zaraza jeszcze się nie rozpoczęła. Choć w przygodach Ricka twórcy w podobnym okresie zaczynali przygodę w świecie opanowanym przez żywe trupy, to jednak małomiasteczkowy szeryf był hibernowany na tyle długo żeby praktycznie rozpocząć przygodę w świecie już opanowanym przez truposzy.
Tutaj wygląda to inaczej, zaraza rozprzestrzenia się powoli, a my jesteśmy świadkiem całkowitej inwazji krok po kroku.
Poczynając od delikatnych sygnałów, powtarzających się w różnych regionach kraju, poprzez zamieszki na ulicach i paraliż służb publicznych, aż po kwarantanny i wojnę totalną z nieumarłymi. Wszystko to ukazane jest z perspektywy rodziny Clarków, która zrządzeniem losu uczestniczy w epidemii praktycznie od samego początku. Całe zamieszanie spowodowane jest młodym Nickiem, który uzależniony od narkotyków i będąc w transie, widzi jak znajomy pożera żywcem człowieka. W panicznej ucieczce zostaje potrącony i ląduje w szpitalu. Od tego momentu twórcy zaczynają nas wodzić za nos poprzez kolejne kartki scenariusza i coraz głębszy rozwój wydarzeń. Tu właśnie uderza nas mocno pierwszy kontrast. Apokalipsa nie nadchodzi gwałtownie i w liczebności hordy, lecz bardzo subtelnie niczym letnia noc za pomocą nieszczęśliwych jednostek. Co za tym idzie, obrana przez twórców oś wydarzeń, daje możliwość pokazania wielu scen kiedy jeszcze życie w Stanach funkcjonuje normalnie. Tu należą się ciepłe słowa, gdyż scenarzyści nie unikają w żaden sposób scen odgrywających się w miejscach publicznych, które wymuszają obecności dużej ilości statystów. Takie zabiegi są bardziej charakterystyczne dla wysokobudżetowych filmów niż seriali. W ten sposób dane nam będzie ujrzeć tłoczną szkołę, działający na pełnych obrotach szpital czy po prostu tętniące życiem ulice L.A.. Wraz z rozwojem choroby, twórcy w tym aspekcie ani na chwilę nie zawodzą. Kiedy pojawiają się pierwsze żywe trupy, jeszcze uznawane za ludzi, scenarzyści obsypują nas licznymi fragmentami kiedy policja próbuje powstrzymać martwych podejrzanych bez użycia siły. Dopiero przypływy ostatecznej desperacji i brak innych możliwości doprowadzają do naciśnięcia za spust, a co za tym idzie, „zabicia” zombie. Społeczność na to żywo reaguje. Oburzenie publiczne pcha ludzi do demonstracji , co subtelnie generuje kolejne preteksty do pokazania scen z ulic i manifestacji przeciwko władzy.
Dalszy krok to już zamieszki, kiedy podburzony motłoch przeradza się w destrukcyjną siłę, będącą uosobieniem ludzkiej agresji. Ta pod pretekstem walki o moralność niszczy, rabuje a nawet zabija niewinnych. Powyższe kroki pogłębiającej się degeneracji społeczeństwa są bardzo zręcznie pokazane a zarazem przekonywująco. Jeżeli ogólną reakcję społeczną przyrównać do postaci odgrywanej przez aktora, to można byłoby ją opisać tak: rzetelna, złożona, wielowarstwowa i realnie zarysowana. Duży plus, prawda? Niestety, szkoda tylko, że powyższy opis ma niewiele wspólnego z jakąkolwiek postacią odegraną przez aktora w tym serialu.
Postaci, czyli największy problem
W „Fear The Walkin Dead” sylwetek jest wiele. Po kalifornijskiej historii żywych trupów naszymi przewodnikami będą najzwyczajniejsi ludzie. Na co dzień piastujący stanowiska nauczycieli, studentów, gospodyń domowych czy fryzjerów.
Kiedy poznajemy ich jeszcze w czasach zalążkującej apokalipsy, to ich losy i zachowanie są na tyle przekonywujące, że nie wzbudza to w żaden sposób irytacji. Ot Clarkowie mają problemy codzienności, syn uzależnił się od narkotyków, córa jest nieposłuszna. Głowa rodziny musi borykać się z kwestiami praw do opieki nad synem z poprzedniego małżeństwa. Historia jak z normalnej opery mydlanej, zrozumiałe i jest ok. Niestety schody zaczynają się kiedy apokalipsa nabiera pędu.
O ile ukazanie degeneracji zachowało swój należyty, niezachwiany poziom, to rodzinie Clarków jakby hormony uderzyły do głowy. Z biegiem czasu postaci robią się sztuczne, nieprzekonywujące a miejscami wręcz nieznośnie irytujące. Bohaterowie do samego końca uporczywie jakby nie dopuszczali myśli, że ludzie najzwyczajniej w świecie przemieniają się w zombie, które jedyne co odczuwają to chęć wtopienia brudnych zębów w tkankę mózgową. Grupa osób z najbliższego otoczenia głównych person ma nadzwyczajny talent do niestosowania się zaleceń bezpieczeństwa, nie ważne jak rozsądne by one były. Nie chodzi tu w żaden sposób o akcje podlane heroizmem, typu kotek ugrzęzł na drzewie a pod nim chmary zombie, muszę mu pomóc będąc uzbrojonym tylko w akordeon. Chodzi o sytuacje kiedy matka mówi do córki, aby nie wychodziła na ulicę, bo panuje tam anarchia, a syn jest w gorączce po odstawieniu narkotyków, to nastolatka oczywiście wybiega z domu. Wspomniany wyżej narkoman, już po dłuższej przerwie od narkotyków, bez zastanowienia jednak kradnie morfinę od osoby potrzebującej, która dokonuje żywota na łożu śmierci. O ile te można jeszcze jakoś sobie wytłumaczyć, to później jest ciekawiej. Ot bohaterowie wymykają się ze strefy zamkniętej żeby zbadać pobliskie okolice, buntują się przeciw władzy, która zabiera im bliskich, gdyż ci stanowili zagrożenie pośrednie lub bezpośrednie dla ogółu.
Apogeum klęski pojawia się, kiedy bohaterowie zaczynają używać zombie do własnych celów, zupełnie nie bacząc na jakiekolwiek konsekwencje. Owszem, powyższe zagrania nie niosłyby wątpliwości, gdyby przełożyć je na grupę kierowaną przez Ricka lub jakąkolwiek inną osobę z tej samej osi czasu. Jednak w kontekście „zwykłych cywili” wypada to sztucznie i w pewnym momencie nie wiem, czy mam serial traktować jako horror czy przygodowy. No bo jak tu się zdecydować, skoro raz bohaterowie boją się zakrwawionych nóg wystających spod kotary, a raz podejmują dzielne akcje tak, jakby były one codziennością. Tym sposobem patrząc na poczynania postaci w „Fear The Walking Dead” miałem wrażenie, że większość postaci dąży uporczywie do autodestrukcji.
Grzebiąc w swojej pamięci, a zarazem przywołując wszelkie dzieła o zombie, czy to książki, czy filmy (nawet taniej klasy B), to w moim odczuciu bohaterowie „Fear The Walking Dead” są najmniej racjonalni w swojej walce o przetrwanie. Tym sposobem moja kryteria ocen postaci wahała się między: głupi, wkurzający, sztuczny a w najlepszym przypadku: jest mi obojętny. Wielu bohaterów zbliżyło się poziomem do Lorie (żony Ricka) z głównej serii „The Walking Dead”. Ta z kolei jak nikt inny potrafiła mi zadziałać na nerwy.
W pewnym momencie zobojętniałem na wszelkie tragedie w serialu do tego stopnia, że kiedy ktoś umierał, a bliska mu osoba wpadała w rozpacz, to nie wywoływało to we mnie jakichkolwiek emocji. Wręcz pachniało mi teatralną sztucznością, bo zdawałem sobie sprawę z tego, że zaraz po filmowym klapsie aktor wstanie i pójdzie się schlać ze szczęścia, że już nie musi grać w tej farsie.
Postaci to dla mnie bardzo poważny minus, który generuje wiele negatywnych odczuć. Ten aspekt najbardziej obniża ocenę serialu. To tak, jakby twórcy nie umieli pokazać normalnych osób wyrwanych z monotonii codzienności i wrzucić ich do świata opanowanego przez zombie, a szkoda, bo ludziom odpowiedzialnym za grę udało się to po mistrzowsku.
Jasna strona mocy czyli są też zalety!
Pomimo tego, że kreacja sylwetek jest niesamowicie kiepska, to serial posiada sporo mocnych aspektów. Przede wszystkim zombie! Pamiętacie jak wyglądały martwiaki z ostatnich sezonów „The Walking Dead”? Wysuszone i chude na tyle, że bohaterowie bez problemu miotali nimi jak kukłami. Wszelka broń, nawet improwizowany śrubokręt przechodził przez czaszkę jak nóż przez masło w temperaturze pokojowej. Jak najbardziej było to uzasadnione tym, że ciała trupów przeleżały długo, tym samym przekraczając rozsądny termin ważności. Pozbawione płynów ustrojowych, do reszty przegniłe, stanowiły dla wprawnego zabijaki stosunkowo umiarkowane zagrożenie. W „Fear The Walking Dead” sprawa ma się inaczej. Zombie są świeże, a to znaczy, że ważą więcej i trudno ich zabić bronią improwizowaną. Stanowią nie lada wyzwanie. Bardzo duży plus za zachowanie korelacji przyczynowo skutkowej względem osi czasu.
Kolejnym mocnym aspektem są zdjęcia. Los Angeles ma to do siebie, że jako miasto jest modelem idealnym. Dużo wzniesień z magicznymi panoramami na metropolię, bujna roślinność, obszary bogato zurbanizowane, bogate przedmieścia, ale też zapadłe slumsy. Dla każdego coś miłego. Jeśli widzieliście kontrowersyjny drugi sezon „True Detective” i pamiętacie liczne ujęcia z lotu ptaka ulicznych estakad, to tu dostaniecie powtórkę z rozgrywki. Na szczęście w ilościach zdecydowanie rozsądniejszych. Operatorzy pokazali niezwykły talent do ubierania ważnych wydarzeń w reagującą panoramę L.A. Do moich faworytów należy scena utraty zasilania w mieście.
Ostatnia rzecz, która wzbudziła moje pozytywne odczucia to zakończenie i nie, nie chodzi tu o żaden twist fabularny ani, że było super i niosło ciężkie pokłady emocji. Po prostu ostatnie ujęcie daje sygnał, że 2-gi sezon może być oparty na wątku, który jest dość oryginalny jak na filmy o zombie. Jednocześnie dając nadzieję, że pierwszy sezon był tylko okresem, który miał postaciom posłużyć jako inkubator, z którego przerodzą się w dorosłego owada zaadoptowanego do apokalipsy.
Podsumowanie
„Fear The Walking Dead” to serial bardzo średni. Pokazuje pazury pod kątem technicznym i daje radę jako malowniczy obraz degeneracji społeczeństwa. Z drugiej jednak strony pada na deski w kontekście prezentacji bohaterów. Jednakże daję mu kredyt zaufania i na pewno zobaczę drugi sezon, bo jeśli twórcy zręcznie pociągną wątek, który prezentują na końcu serialu, to seria ma szansę wybić się ponad przeciętność. Ode mnie 5.5.
Fear The Walking Dead
23.08.2015
Dave Erickson i Robert Kirkman
AMC
Horror
+ Zdjęcia
+ Rzetelnie oddana reakcja społeczeństwa
+ Ciekawy ostatni wątek, będący preludium do sezonu 2-go
+ Odmienny od "The Walking Dead"
- Kiepsko wykreowane postaci, które irytują, czynią serial sztucznym, są irracjonalne
Zdjecia plenerowe
Cała litania.
Dotrwałem do S03E05 i nie chce mi się dalej oglądać. Tak jak napisał autor, postacie nieprzekonujące, motywy postepowań nieracjonalne, wybory głupie i nielogiczne. Tak jak dalem radę obejrzeć 10 sezonów oryginału tak tu nie jestem w stanie zidentyfikować się z żadnym bohaterów bo się nie da. W TWD był Rick, był Daryl, Carol, Magie i każdy z nich miał w sobie coś co chciałoby się mieć w sobie, z czym mozna było się utożsamiać. A tutaj po prostu nic. Podobnie sama akcja, w jednym odcinku wpadają w kłopoty a na poczatku nastepnego jest po sprawie. Rachu ciachu i po strachu. Jeżeli kiedyś wrócę do ogladania to znaczy , że baby z brodami opanowały już całą telewizję.